JustPaste.it

Rosyjska ruletka

Jest to fragment mojej książki, która niebawem ukaże się na rynku. Opowieść o dwóch latach spędzonych w Rosji, gdzie życie było pełne niespodzianek, wręcz niewiarygodnych historii.

Jest to fragment mojej książki, która niebawem ukaże się na rynku. Opowieść o dwóch latach spędzonych w Rosji, gdzie życie było pełne niespodzianek, wręcz niewiarygodnych historii.

 

.Przylot

Latem podróż samolotem z Moskwy do Astrachania miała jeszcze jedną dodatkową „atrakcję”, a mianowicie różnicę temperatur.
W samolotach Aerofłotu klimatyzacja działała w myśl zasady – im wyżej tym zimniejsze powietrze wiało nad głowami pasażerów.
Po godzinie lotu wszyscy pasażerowie byli „odpowiednio” wystudzeni. Notoryczne, głośne kichanie większości pasażerów było sygnałem dla załogi, że temperatura wewnątrz samolotu jest już odpowiednio niska, więc można próbować trafić w lotnisko i wylądować.
Za to Astrachań z racji swojego położenia geograficznego (na granicy pustyni Ryn Peski) cieszył się długim latem z temperaturami w cieniu w granicach czterdziestu stopni.
Wyjście ze schłodzonego do kilkunastu stopni samolotu na zewnątrz, gdzie żar lał się z nieba, to jak skok z lodówki prosto do piekarnika.
Gdy po około dwóch godzinach lotu samolot wreszcie wylądował, wszyscy odetchnęli z ulgą, szczęśliwi że tym razem usiadł na płycie lotniska, a nie na nią spadł. Co jak już wcześniej wspominałem – w Rosji się zdarzało. I nie ma w tym nic dziwnego, bo osobiście miałem okazję widzieć, jak załoga opuszczając kokpit słaniała się na nogach, a woń alkoholu ciągnęła się za nimi jak smród za skunksem.
Gdy zgasły silniki, na twarzach pasażerów pojawiła się ulga. Ludzie zaczęli się rozglądać po samolocie, jakby ocknęli się z dwugodzinnego, pełnego napięcia oczekiwania na najgorsze. Wśród podróżujących zadomowił się luz. Zniknęła nerwowość, a atmosfera zrobiła się nawet jakby trochę rodzinna.
Sielanka nie trwała jednak długo, bo gdzieś tam głęboko w świadomości pasażerów czaiła się pewna wredna myśl, że przed nimi jeszcze jeden trudny etap podróży. Dobiec w czterdziestostopniowym upale do terminala, dopaść swój bagaż i co najważniejsze dorwać jakąkolwiek taksówkę. Kto nie złapie taksówki będzie skazany na co najmniej godzinne czekanie na autobus pod gołym niebem. Gołym – w dokładnym tego słowa znaczeniu, bo w Astrachaniu nie zobaczysz ani jednej chmurki na niebie przez co najmniej sześć miesięcy. Czekanie w niemiłosiernym upale, który odbiera oddech, jakby ktoś odciął dostęp tlenu, a bezlitosne słońce próbuje cię zmumifikować na stojąco, to najlepszy sposób jeśli chciałbyś zostać frytką sauté.
Moja sytuacja była o tyle skomplikowana, że do Primorskoje, gdzie miałem dojechać i czekać na wieści od Sławy, nie jeździł żaden autobus, a pociągom też było nie po drodze. Jedyna szansa dla mnie, żeby tam dotrzeć to taksówka. Wieś ta była położona na terenie Kazachstanu kilka kilometrów w bok od trasy do Guriewa. Zagubiona gdzieś w stepie już poza dorzeczem delty Wołgi, wśród morza piasku i bezkresnych stepów, istniała tam bez żadnego powodu. Nie leżała na żadnym ze szlaków, nie było tam bogactw naturalnych, nawet kartofle nie chciały rosnąć w ogrodzie. Sami mieszkańcy nie wiedzieli dlaczego tam mieszkają. Gdy kiedyś spytałem Ajdara dlaczego tu mieszka, odpowiedział:
– No bo mieszkam – i wzruszył ramionami jakby nie rozumiał, czemu go o to pytam?
Wyjście z samolotu to jak sygnał do swego rodzaju „wyścigu szczurów”.
Z racji tego, że po płycie lotniska nie wolno biegać, nad czym czuwała rozstawiona co dwadzieścia metrów obsługa, ludzie poruszali się kurcgalopkiem (rodzaj biegu drobnymi kroczkami).
Wyglądało to nawet trochę zabawnie, gdy około setka „chodziarzy” mknęła po płycie lotniska ścigając się do mety, która znajdowała się w terminalu. Każdy chciał jak najszybciej dopaść swój bagaż, by potem złapać upragnioną taksówkę.
Łaskawa matka natura obdarzyła mnie słusznym wzrostem i długimi nogami, więc udało mi się zdobyć niewielką przewagę nad głównym peletonem. Wiedziałem, że moja przewaga stopnieje jak bałwan w maju przy odprawie paszportowej, więc starałem się nadrobić jak najwięcej czasu.
Nie miałem bagażu głównego i to mi dawało parę dodatkowych minut bonifikaty. Na żółtą koszulkę lidera nie miałem co liczyć, ale była szansa na taksówkę pod warunkiem że...
I właśnie to „że” było kluczem zagadką... że w miarę szybko przejdę odprawę paszportową.
Podchodząc do stanowiska kontroli paszportowej, spodziewałem się dokładniejszego sprawdzania – bo co może robić obcokrajowiec w zapomnianej przez prawosławnego Boga prowincji? (to pytanie zawsze nurtowało tubylcze służby graniczne i za każdym razem pytaniom nie było końca) – ale tym razem towarzysze w mundurach byli nadzwyczaj skrupulatni w zadawaniu pytań.
Procedura rozpoczęła się od obdukcji mojego paszportu. Najpierw przegląd wszystkich stron, przeliczenie ich, potem wnikliwa analiza porównawcza zdjęcia w dokumencie z oryginałem. Jeszcze tylko próba przyczepności foli do kartki z danymi personalnymi i wydawałoby się, że ten etap kontroli mamy za sobą. Lecz urzędnik wyjął lupę, aby przyjrzeć się hologramom i wtedy pomyślałem, że jeżeli za chwilę wyjmie mikroskop, aby sprawdzić strukturę papieru, to poproszę o kajdanki i na znak protestu przykuję się do grzejnika.
Spojrzałem przez zakurzone szyby i ku mojej rozpaczy zobaczyłem jak sprzed lotniska taksówki opuszczają postój jedna po drugiej.
– A po co PAN przyjechał? – padło pierwsze z pytań. Przy czym słowo „pan” było mocno zaakcentowane i nasycone ironią jak gąbka octem. Rosjanie często kpią z naszego sposobu zwracania się per „pan”. W ich mniemaniu wszystkich „panów” powinien był wyrżnąć Dzierżyński (nawiasem mówiąc też „pan”, bo przecież Polak) w czasach czystek rewolucyjnych.
– W interesach – odpowiedziałem.
Zestawy pytań i odpowiedzi miałem już opanowane po roku podróżowania w tym pełnym niespodzianek kraju. Interesy były częściowym przyznaniem się do, nie do końca czystych, intencji.
To dla Rosjan było zrozumiałe i akceptowalne. Uważali oni bowiem, że każdy biznesmen to złodziej, a złodziei u nich dostatek, tak więc w ten sposób jakby wmieszałem się w tłum.
Jeśli powiedziałbym, że przyjechałem turystycznie, wtedy wzbudziłbym prawdziwe podejrzenia. Bo „zagraniczny turysta na takim zadupiu to z pewnością szpieg”. W tym wypadku mógłbym spędzić resztę dnia, a może i nocy na przekonywaniu tutejszych służb o tym, że turystyka to przyszłość Astrachania.
Dalej poleciało już standardowo.
Oni pytali – ja kłamałem.
Oni wiedzieli, że ja kłamię – ja wiedziałem, że oni wiedzą, że ja kłamię.
Oni wiedzieli, że ja wiem, że oni wiedzą, że ja kłamię… krótko mówiąc – siała baba mak...
W końcu po ostatnim z durnych pytań i oczywiście kolejnej, dalekiej od prawdy odpowiedzi, towarzysz pogranicznik podał mi paszport i głęboko spojrzał w oczy. A że był nikczemnego wzrostu musiał mocno zadzierać głowę, aby nadać odpowiednio groźny wyraz swojemu spojrzeniu. A miało ono znaczyć – „wiem że łżesz jak pies, ale pamiętaj, będziemy cię mieli na oku”. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Nie pierwszy i nie ostatni raz przechodziłem te procedury, więc zdążyłem się przyzwyczaić i nabrać dystansu do ich metod zastraszania.
Wziąłem paszport i odetchnąłem z ulgą. Teraz mogłem z czystym sumieniem rozejrzeć się za taksówką.
Taksówka
System taksówkowy w owym czasie w Rosji był fenomenalnie wręcz liberalny. Praktycznie rzecz biorąc, każdy kto miał samochód był potencjalnym taksówkarzem. Były też taksówki licencjonowane, ale mało widoczne jak na półmilionowe miasto takie jak Astrachań.
Wystarczyło wyjść na ulicę, pomachać ręką i w ciągu paru minut zatrzymywał się ktoś, kto miał czas i ochotę, aby podwieźć cię do celu. Bez zbędnych ceregieli kierowca pytał.
– Dokąd trzeba​?
Ty rzucałeś hasło gdzie chcesz jechać. Kierowca mówił, na ile rubli będziesz lżejszy na końcu tej wycieczki. Ty się zgadzałeś. No i jazda.
Pełna symbioza. Ty dotarłeś tam gdzie chciałeś, a on zarobił parę nieopodatkowanych przez żonę rubli, które mógł przeznaczyć na przykład na wyjście z kolegami do bani.*
Takie miejsca strategiczne jak lotnisko, dworzec kolejowy czy też autobusowy były bastionem taksówkarzy z licencją. Jednak, jeśli nie chciałeś przepłacać wystarczyło rozejrzeć się bardziej wnikliwie, bo często gdzieś na uboczu stały auta z kierowcami, którzy na coś lub na kogoś czekali. To zazwyczaj ci, którzy próbowali uszczknąć pasażera z puli tych, którzy uważali, że mają na przewóz wyłączność.
Tak i tym razem, gdy tylko opuściłem lotnisko, szybko się rozejrzałem i zauważyłem czerwone żiguli z wielkimi czarnymi lusterkami, stojące na końcu parkingu jak gdyby nigdy nic... Tego właśnie szukałem. Ruszyłem pędem w jego stronę. Upał niemiłosiernie odbierał oddech. Gorące powietrze parzyło w nozdrza, a pot zalewał oczy. Nie byłem jedyny w tym wyścigu, bowiem w tym samym kierunku i z pewnością w tych samych intencjach, podążało jeszcze kilku spóźnialskich. Tym razem jednak nikt nie bawił się w udawanie chodzenia. To był morderczy wyścig w pełnym galopie. Bez zasad i bez pardonu. Stawka była wysoka – kto przegra, ten będzie skazany na „piekło” oczekiwania na autobus lub na zabłąkaną taksówkę. Ja byłem najszybszy.
Bez zbędnych pytań otworzyłem tylne drzwi samochodu, wrzuciłem moją podręczną torbę i wskoczyłem do środka. Spojrzałem przez uchylone okno na rozgoryczone miny przegranych rywali tego wyścigu. Uczucie ulgi i duma zwycięstwa przepełniały mnie aż po czubek nosa. „Najwyraźniej los się do mnie odwrócił łaskawszą stroną swojego oblicza” – pomyślałem zadowolony z siebie.
Będę jechał.
Kierowca lekko się odwrócił i spojrzał na mnie przez ramię.
Czerwone policzki, niebieski nos i wytarte z włosów czoło świadczyły o tym, że z niejednego wiadra bimber pił. Uśmiechnął się ukazując całą galerię złotych i srebrnych zębów. Taki stomatologiczny patchwork z ażurowymi ubytkami.
– A dokąd? – padło pytanie – skrót myślowy. W taki upał nawet nie chciało mu się kończyć zdania.
Otworzyłem usta w odpowiedzi i... zastygłem z przerażenia.
Facet nie miał nóg!
Przede mną siedział kierowca „dzikiej” taksówki, na dwóch kikutach obciętych powyżej kolan nóg.
Nie wierzyłem własnym oczom. Nie, to nie mogła być prawda. „Co ja dzisiaj jadłem?” Po sekundzie dotarło do mnie, że jednak nie mam halucynacji, a to co widzę, to niestety widzę naprawdę.
Po plecach przeleciał mi zimny dreszcz. Jeżeli na moim ciele był jakikolwiek włos, który nie stanął dęba w tym momencie, to znaczy że był martwy albo nie mój.
Najwyraźniej mój kierowca zauważył, że zdziwienie wypchnęło mi gały z oczodołów, a szczęka zwisła jak skarpeta z piaskiem.
– Ty się nie boj – uspokajał zupełnie nie zdziwiony moją reakcją – jestem dobry kierowca, a nogi to mi w Afganistanie urwało. Kolega-dureń na minę nadepnął i to naszą, ruską. Taką co to je z samolotów zrzucali. Jego to całkiem rozniosło, a mi tylko nogi i jaja urwało. To co jedziemy? – spytał.
Szczęka mi się zatrzasnęła, przełknąłem ślinę. Myślałem szybko, próbowałem przeanalizować sytuację. „Jak wysiądę, to zostanę w tym upale następną godzinę, poza tym do Primorskoje nie jeżdżą żadne autobusy. Przerąbane jak u ślepego drwala”.
Spojrzałem do tyłu. Żadnych taksówek. Co robić?
– Jedziemy – odparłem, ale zabrzmiało to jak ostatnia prośba skazanego na ścięcie, który prosi kata – „tnij byle równo”.
– A dokąd? – ponowił pytanie.
– Primorskoje – rzuciłem.
– Kawałek drogi. To już Kazachstan – zaczął kręcić nosem.
– No to co? Nie masz czasu?
– Czas ja to mam, nawet za wiele, ale czy ty masz pieniądze?
– O to możesz być spokojny. To co jedziemy?
– Dobra jedziemy, ale pokaż, że masz pięć stów – odpowiedział.
– Dolary mogą być? – spytałem.
– Mogą, ale to będzie jakieś dwadzieścia i pięć, bo to już zagranica – targował się.
– Dobra. Jedźmy już – uciąłem dalszą dyskusję pokazując mu trzydzieści dolarów.
Skinął głową zadowolony i ruszył z parkingu, a ja zacząłem rozglądać się po samochodzie.
Pierwsza rzecz która rzucała się w oczy to kierownica. Wyglądała jak olbrzymi pająk z filmów science fiction. Na boki wystawały drążki zakończone czarnymi ebonitowymi gałkami. Było ich w sumie sześć. Oprócz standardowych przełączników były tam: hamulec, sprzęgło i gaz. Wszystko wkomponowane tak, by kierowca mógł ich używać poruszając jedynie palcami. Wyjątek stanowił hamulec, który był lekko odsunięty w prawą stronę, obok drążka gazu. Na przednim siedzeniu obok kierowcy leżał złożony wózek inwalidzki. W każdym bądź razie, w przybliżeniu tak to coś wyglądało.
Nad przednią szybą dyndała firaneczka z czerwonych frędzelków, a ponad nią dwa małe obrazki z ikonami. Do lusterka przymocowana laleczka à la playboy i coś co przypominało króliczą łapkę. Ogólnie auto było raczej czyste i zadbane.
Boczne lusterka były ogromne. Kierowca widział w nich więcej niż przez przednią szybę. Prawdopodobnie zostały przeflancowane z bardzo dużej ciężarówki. Z tymi lustrami samochód przypominał wielką biedronkę w locie, tym bardziej, że cały był czerwony, a lusterka czarne.
Gdy ruszyliśmy oniemiałem z podziwu, z jaką wprawą i swobodą ów kierowca posługiwał się całym tym oprzyrządowaniem. Wyglądało to tak jakby grał na organach i co najważniejsze nie fałszował.
– Ty się nie boj, jeszcze nigdy nie walnąłem w drzewo. W inny samochód i owszem zdarzyło się, ale w drzewo – nigdy.
Uwierzyłem mu od razu, bo akurat drzew w Astrachaniu jak na lekarstwo – za wiele ich nie było. Trudno byłoby trafić nawet gdybyś bardzo chciał. Długo by trzeba szukać odpowiednio dużego drzewa, które rośnie przy drodze i warto w nie walnąć.
– Wołodia mnie zwą, Wołodia Stiepanowicz. A ciebie?
– Mirosław.
– A po ojcu?
– Czesławowicz.
– Aaa! To znaczy Sława. Po naszemu to ty Sława jesteś, tak?
„Po jaką cholerę pyta mnie o imię odojcowskie skoro i tak przekręcił wszystko po swojemu” – zastanawiałem się nad jego logiką, jeżeli taka w ogóle istniała w jego wydaniu.
W Rosji imię odojcowskie jest drugim imieniem. Nazwiska używa się w urzędach, w dokumentach oraz przy oficjalnych okazjach. Jeśli kogoś znasz i zwracasz się do niego z szacunkiem to przez imię odojcowskie. Na przykład Iwanowicz to syn Iwana, Wiktorowicz to potomek Wiktora. To samo tyczy się kobiet – Iwanowna, czy też Wiktorowna. Natomiast pierwsze imię jest do użytku wewnętrznego, w gronie dobrych znajomych. Wśród przyjaciół królują zdrobnienia takie jak np. Borys to Boria, Siergiej to Sierioża, Iwan to Wania, a wszystkie kończące się na -sław – tak jak Wieńczysław czy Mirosław to po prostu Sława.
– Może być Sława – byłem gotów zgodzić się na każdą odmianę mojego imienia byle tylko Wołodia patrzył na drogę częściej niż w moje oczy. Miał irytujący zwyczaj odwracania się do mnie za każdym razem gdy coś mówił.
– Ale ty nie nasz. A skąd ty? – i znów odwrócił się twarzą w moją stronę.
– Z Polski – odpowiedziałem krótko i grzecznie. „Jeszcze przyjdzie mu do głowy usiąść do mnie przodem” – pomyślałem. Postanowiłem więc, że ja będę obserwował drogę, wychyliłem się więc do przodu między siedzenia. W ten sposób zmniejszyłem kąt obrotu jego głowy, na wypadek gdyby chciał prowadzić dłuższy monolog. Poczułem woń alkoholu.
– Wołodia ty piłeś? – spytałem.
– Niee. Ja tylko tak z rana. Lekarz mi kazał szklaneczkę po śniadaniu walnąć, bo odłamki mam jeszcze w dupie. Nie wszystkie wyjęli. Czasem gdy za długo siedzę, to zaczynają boleć. Wiesz? Jak sobie pierdnę, to dzwonią jak w cerkwi, he he he – ucieszył się z własnego żartu.
Zacząłem się zastanawiać, czy los sobie ze mnie nie zadrwił i czy nie lepiej by było podsmażyć się trochę przed lotniskiem, niż trafić do tej czerwonej puszki i powierzyć swoje zdrowie, a może nawet życie gadatliwemu kierowcy bez nóg.
– Zapalisz? – spytał i wyjął ze schowka paczkę papierosów Biełomorkanał.
To już było przegięcie. Wołodia kierując autem machał rękami niczym opętany pasją organista, patrzył mi w oczy częściej niż na drogę, był już po porannej szklance wódy i jeszcze chciał palić? „Boże prawosławny ty mnie chyba naprawdę nie lubisz?”
– Nie, dziękuję – odmówiłem, ciągle starając się być grzeczny dla niego, chociaż miałem ochotę udusić go gołymi rękami. – Za mocne dla mnie – dodałem.
– Jak chcesz – nie bardzo przejął się odmową. Wzruszył ramionami, po czym wyjął ustami jednego papierosa z paczki. Przygryzł tekturowa rurkę tam gdzie zazwyczaj normalne papierosy mają filtr i przypalił. Wszystko to zrobił tak szybko, że nawet samochód nie zwolnił, mimo że ręce miał w dwójnasób zajęte. Jadąc trzymał papierosa cały czas w ustach przymykając jedno oko. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że przez dym, który leciał mu do oczu niewiele widział. Założyłbym się nawet, że zasięg jego wzroku kończy się na kierownicy, nie dalej.
Smród tych papierosów można porównać do palenia skręta ze starej, przepoconej skarpety. Dwie rzeczy są równie śmierdzące. Islandzka skata – czyli ryba, którą przed gotowaniem należy obsikać i zakopać na tydzień w ziemi, aby nabrała „aromatu”, oraz filipińskie ryby smażone razem z flakami po kilkudniowym „kruszeniu” na słońcu. W obu tych przypadkach odór jest tak jadowity,że człowiek ma wrażenie, iż za chwilę amoniak wypali mu oczy.
– A co tu robisz w Astrachaniu? Co cię tu przyniosło? – spytał przez zaciśnięte zęby, w których trzymał tlącego się papierosa.
– Interesy – odparłem na odczepnego. Mimo otwartych wszystkich możliwych okien, odór tego czegoś co palił, był nie do wytrzymania. Całe szczęście, że tak jak wszystko w życiu, tak i te papierosy mają swój koniec. Tak w ogóle, to nie miałem ochoty na dyskusje z moim nowym znajomym, za to on i owszem miał.
– No tak. Teraz u nas wszyscy za interesy się złapali. Lepiej niech się za jaja złapią! Biznesmenów jak u żyda czapek. Rzucisz kamieniem trafisz w wołgę, w kurwę albo w biznesmena. Nie tak jak kiedyś bywało. Wszyscy się znali i szanowali. Razem pili, bawili się razem. Ludzie tacy bardziej ludzcy byli. A nie jakieś tam zasrane biznesmeny, nadęte jak baranie jaja. Gówno z mózgiem im się pomieszało. Człowiekiem trzeba być... prawda? A nie innych okradać.
„Oj. Ktoś musiał mu mocno nadepnąć na portfel, że tak rzyga żółcią na świat biznesu” – pomyślałem widząc jego zacietrzewienie.
Słuchałem go tylko jednym uchem, bo byłem skupiony bardziej na tym co się dzieje na drodze, niż na jego wywodach. Za to on wręcz przeciwnie, ciągle się do mnie odwracał i niewiele go obchodziło, że właśnie przed nami na krawężniku przy samej jezdni stanęła staruszka i nachyliła się po coś na ziemi. Była tak blisko ulicy, że zamarłem z przerażenia. Zamknąłem oczy i w wyobraźni zobaczyłem, jak ta bogu ducha winna, przygięta życiem do ziemi staruszka dostaje wielkim bocznym lusterkiem klapsa w czoło. Biedna przewraca się na plecy i ginie na miejscu.
Otworzyłem oczy. Przede mną – uśmiechnięta morda Wołodii, a za mną... spojrzałem przez tylną szybę. O dziwo, babcia! Dalej coś zbierała na ulicy, cała i zdrowa.
– Ty się nie boj! – rechotał – nie przeżywaj. Ja cię dowiozę.
„Chyba na cmentarz” – pomyślałem. Bo jak się nie rozwalimy na którymś zakręcie, to na zawał zejdę. Jest jeszcze trzecia możliwość – umrę na własną głupotę. Że też mnie podkusiło wsiąść akurat do tego grata. Dotarło do mnie to, że ten człowiek jest nieobliczalny i nieprzewidywalny jak żywioł. Nie sposób przewidzieć co, jak i kiedy jeszcze wymyśli. Jakie atrakcje ma w zanadrzu?
On, jakby czytając w moich myślach, odwrócił się, spojrzał na mnie i zapytał: – Zajaramy? – pokazując przy tym wymowny gest dłonią.
W Rosji były dwa rodzaje gestów mówiących o paleniu. Gdy miałeś na myśli papierosa to pokazywałeś wyprostowane palce: wskazujący i środkowy tak jakbyś trzymał między nimi papierosa. Jeśli użyłeś kciuka skierowanego do ust i wyprostowanego palca najmniejszego to znaczyło że chcesz palić trawkę. Bardzo popularne w tej części świata konopie indyjskie, które rosły wszędzie niczym pokrzywy w Europie. Dlatego też nikt nie zakładał tu żadnych plantacji, bo po co? Skoro nawet w centrum miasta można było je znaleźć.
Gest Wołodii najwyraźniej zapraszał na ciemną stronę mocy.
– Widzisz Sława, bo ty jakiś taki spięty jesteś. Dawaj popróbuj. Mam dobry towar. Mój siostrzeniec czasem mi coś podrzuci. Lepiej nie będzie, ale zawsze trochę weselej.
– No to dawaj – zdecydowałem się, bo zaczęło mi być już wszystko jedno. Jeśli mam zejść z tego świata, to przynajmniej w dobrym humorze. Tym razem Wołodia sięgnął do kieszonki na piersi i niczym królika z kapelusza wyjął dwa jointy. Wziąłem jednego i przypaliłem...
No i tak sobie jechaliśmy i jaraliśmy każdy swojego jointa. Mijaliśmy kolejne skrzyżowania, kolejne ulice i smutnych ludzi na tych ulicach, którzy przemykali między domami starając się unikać słońca. On opowiadał mi o Afganistanie, o tym że żonę ma dobrą. Że go nie zostawiła chociaż mu jaja urwało. Twierdził, że pewnie się puszcza gdzieś po kątach, ale dba o niego. Ugotuje, upierze, a nawet do cycka przytuli... – pełen spokoju kontynuował swój monolog, a ja mu nie przeszkadzałem, bo po co – fajnie było.
Im więcej popiołu spadało z mojego skręta, tym bardziej lubiłem Wołodię Stiepanowicza i jego czerwony samochód.
Po pewnym czasie temat się wyczerpał i nastała cisza.
– A ile ty masz wzrostu? – spytałem ni z gruszki, ni z pietruszki. Nie wiem skąd mi to przyszło do głowy.
Spojrzał na mnie szklanymi oczami. Przez chwilę coś zawisło w powietrzu. Równocześnie popatrzyliśmy na jego nogi, a raczej na ich brak, potem znów na siebie i wybuchnęliśmy histerycznym śmiechem. Ryczeliśmy jak dwa bawoły. Radość wyciskała nam łzy z oczu i za każdym razem kiedy tylko spojrzeliśmy na jego dolne kończyny, kolejna fala śmiechu rozgrzewała atmosferę do białości.
– Wzrostu powiadasz? Ja nie mam wzrostu. Ja mam dzwoniące odłamki w dupie – mój kumpel od jointa aż zanosił się ze śmiechu. Jego odłamki nijak się miały do wzrostu, ale w tym momencie wszystko wydawało się sensowne i takie śmieszne. Życie jest takie fajne. Nawet Wołodia wyładniał w moich oczach, chociaż mu nogi nie odrosły. Dalej rżał za kierownicą i nawet nie zauważył, że na rozdrożu koło cmentarza jak spod ziemi wyrósł patrol GAI*. Często ich tu widywałem, ale czemu akurat dzisiaj, kiedy tak się dobrze bawimy?
Dopiero po sekundzie dotarło do mnie, że warto by o tym powiedzieć Wołodii, który patrzył na mnie załzawionymi od śmiechu oczami i dalej coś bełkotał o swoich odłamkach.
– GAI! – krzyknąłem i wyrzuciłem przez okno niedopałek. Szkoda, było tam jeszcze ze dwa kilo radości.
– Ty się nie boj – odrzekł i jakby trochę spoważniał. Wierzchem dłoni wytarł oczy z łez. Jednak ciągle zerkał na swoje kikuty i dusił w sobie rozbawienie. – Ot wymyślił, wzrostu ile mam, się pyta – mamrotał do siebie pod nosem.
– Ty się nie boj. To swoi! – krzyknął, jakby chciał być pewnym, że go słyszę.
Milicjant machnął biało-czarną pałką i pokazał, że mamy zjechać na pobocze. Stanęliśmy w miejscu, które wskazał. Dupa mi się zmarszczyła ze strachu, bo w samochodzie ciągle śmierdziało haszem. Milicjant lewą ręką poprawił czapkę, która z racji swojego nienaturalnie wielkiego obwodu przypominała lądowisko dla helikopterów i powoli, wręcz leniwie ruszył w naszą stronę. Gdy zbliżył się do drzwi kierowcy, czułem w powietrzu kłopoty. Nachylił się, prawym łokciem opierając się o dach samochodu. Czapkę tym razem przesunął na tył głowy i zajrzał do środka. Półdupki miałem tak ściśnięte, że kartki papieru między nie byś nie wcisnął.
– Wołodia! Ty znowu po pijaku jeździsz i jeszcze pewnie ujarany jesteś. Co? Kogo tam masz?
– Witaj Kola! No co ty? Przecież wiesz, że ja tylko tyle, ile doktor kazał i ani kropelki więcej.
Obcokrajowca wiozę. Zgubił się w mieście i żal mi się go zrobiło, to zabrałem, tak po chrześcijańsku. On nawet po naszemu nie umie. Na migi z nim gadam, ale i tak chyba jakiś ułomny.
Tylko „Primorskoje i Primorskoje” powtarza. Wiozę go do tego Primorskoje, niech pokaże gdzie mieszka. Oddam go tam i niech się nim zajmą.
W tym momencie odwrócił się do mnie i mrugnął okiem.
„Co on ze mnie impotenta umysłowego robi?! Że niby ułomny jestem? O co tu chodzi?” W pierwszym momencie chciałem się wtrącić i powiedzieć co o tym myślę. Jednak po chwili doszedłem do wniosku, że widocznie ma powód, żeby ze mnie debila robić i na wszelki wypadek nie wtrącałem się w ich dyskusję, a dla potwierdzenia jego słów zrobiłem tak tępą minę, na jaką tylko było mnie stać.
Kola zajrzał głębiej do środka. Popatrzył na mnie z politowaniem. Pokiwał głową i spytał:
– A ty kto? Jak się nazywasz? Skąd się tu wziąłeś? Po rusku gadasz?
Zacząłem się bezradnie rozglądać po aucie jakbym czegoś szukał. Z przyklejoną do twarzy głupią miną, spojrzałem na niego i wzruszyłem ramionami.
Machnął ręka z rezygnacją i zwrócił się do Wołodii:
– A paszport ma?
– Pewnie ma, bo jakby się tu znalazł, ale ja nie sprawdzałem, no bo jak? I bez tego, zobacz jaki wystraszony bidula.
Milicjant Kola pokiwał ze zrozumieniem głową i spojrzał na mnie jeszcze raz.
– Taaak – rzekł jakby do siebie – i co ja mam z wami zrobić? Jak się Gala dowie, że pozwoliłem ci ujaranym z obcymi po mieście jeździć to mi łeb urwie.
– Przecież wiesz, że ja nic powiem – zaklinał się Wołodia.
W tym momencie zgłupiałem i już nie musiałem się wysilać, żeby wyglądać na debila bo z całą pewnością tak wyglądałem. „O co tu chodzi? Kim jest Gala? Co to za szajka?” – pytania rodziły się w mojej ujaranej głowie jedno po drugim i żadnych odpowiedzi.
– Dobra jedźcie, ale jak odwieziesz tego przygłupa, to natychmiast do domu. Żebym cię już dziś na drodze nie widział – rzekł surowym tonem milicjant Kola i ruszył w stronę radiowozu.
– A masz jeszcze to, co mi wczoraj przywiozłeś? – wydarł się za nim Stiepanowicz.
– Spadaj do domu! – odkrzyknął, nawet nie odwracając się w naszą stronę.
– To mój siostrzeniec. Od niego mam ten towar, co go jaraliśmy – z nutką dumy w głosie poinformował mnie Wołodia.
No i wszystko stało się jasne!
Ruszyliśmy w dalszą drogę.
– A Gala to pewnie twoja żona? – spytałem retorycznie, bo w zasadzie odpowiedź już znałem i wcale jej nie oczekiwałem. – Czemu ze mnie takiego durnia zrobiłeś?– oburzyłem się na niego.
– Bo widzisz – zaczął się tłumaczyć – jak ja wiozę obcokrajowca, to potem muszę to zgłosić: skąd, dokąd wiozłem i gdzie zostawiłem. Czym płacił? Dolarami, czy rublami? Czy gdzieś się nie zatrzymywał? I jeszcze inne takie tam...
– Komu?
– Tu u nas jest taki oddział KGB. To znaczy – kiedyś to było KGB, a teraz nazywa się inaczej. Jakoś tak – „bezpieczeństwo narodowe” czy coś takiego. Tyle że tam siedzą te same mordy co kiedyś. Budynek ten sam, ludzie ci sami, ale teraz bardziej demokratycznie się nazywają. I to cały sekret pierestrojki. To same gówno, w tym samym opakowaniu, tyle że z nową etykietą. Nic się nie zmieniło oprócz nazwy. Ja do nich nie lubię jeździć, bo za dużo pytań zadają. Kola, jako że milicjant, to musiałby cię sprawdzić. Kto ty? Jaki masz paszport? Musiałby zajrzeć w bagaż. A w taki upał to nikomu nic się nie chce. Widzisz Mirosław – na głupiego nikt nie zwraca uwagi. Wszyscy go lekceważą. Nie gniewaj się, ale tak jest lepiej i bezpieczniej. Kola i tak nie uwierzył w to, co mu nagadałem, ale udawał, że wierzy bo tak mu było po prostu wygodniej. Mniej problemów – dłużej żyjesz. Nie ma co się napinać i tak wszyscy skończymy jako żertwa dla robaków.
W sumie okazało się, że ten z pozoru prostak jest cwany i na swój sposób inteligentny. Zaskoczył mnie swoim wywodem. Była w tym jakaś przewrotna recepta na życie.
Byliśmy na obrzeżach Astrachania. Do celu zostało trochę więcej niż osiemdziesiąt kilometrów mało uczęszczaną trasą przez step. Droga była prosta i tylko co parę kilometrów przecinała którąś z tysiąca rzek delty Wołgi. Żadnych domów, drzew, babć czy milicjantów. Teoretycznie nic nie powinno nas zaskoczyć. Odetchnąłem z ulgą. W końcu mogłem poluzować zaciśnięte półdupki i trochę się zrelaksować.
Jak się okazało – za wcześnie. Niestety teoria z praktyką nie zawsze idą w parze. Rzekłbym, że częściej się mijają niż zgadzają. Tak też było i tym razem.
Byliśmy mniej więcej w połowie drogi, na totalnym pustkowiu, tam gdzie nawet diabeł nie mówi dobranoc, bo nikt by go nie usłyszał, jakieś czterdzieści kilometrów za miastem.
Nagle szarpnęło samochodem w bok. Zjechaliśmy na lewą stronę drogi. Wołodia skontrował.
Rzuciło nas na prawo, a potem z powrotem na lewo i tak jeszcze dwa razy. Mój dzielny kierowca szamotał się z kierownicą, aż w końcu stanęliśmy na poboczu lewej strony trasy.
Zapadła cisza. Słychać było jak nam włosy rosną. Czekaliśmy aż poziom adrenaliny opadnie do normalnego. Rozejrzałem się dookoła, staliśmy na drodze biegnącej przez rozległą równinę wśród morza traw i piasku. Nic tylko pustynia i ani żywej duszy. Choćby zabłąkany wielbłąd albo jakaś fatamorgana – a tu nic, wokół tylko piach,wyschnięta trawa i żar lejący się z nieba. Powietrze falowało nagrzane słońcem, zamazując horyzont. „To jest to miejsce gdzie diabeł mówi dzień dobry, to po prostu piekło” – pomyślałem pełen złych przeczuć.
– Co to było? – spytałem niepewnie.
– Jak to co? Kapeć! – krzyknął wściekły Wołodia.
Znowu cisza. Tym razem przerwało ją przekleństwo.
– Bladź! Jeszcze tego brakowało! – darł się dalej – ty to naprawdę, jakiś pechowy jesteś!
„Oojj tak – pomyślałem – oojj jestem, zwłaszcza dziś. Pechowy jak Jonasz jestem.
Jeszcze tylko brakuje, żeby mnie na tej pustyni wielka ryba połknęła. Nawet by mnie to specjalnie nie zdziwiło”.
– Co teraz? – zagadnąłem
– No przecież mówię. Pechowy jesteś. Nie masz szczęścia w życiu chłopie. Musisz naprawić koło.
– Jaaa!?
– A co, ja?
Najwyraźniej nasza „przyjaźń” została wystawiona na ciężką próbę.
– Może ktoś się zatrzyma i pomoże? – szukałem alternatywnego wyjścia z tej sytuacji.
– No co ty, ochujałeś? Kto ci stanie na tym pustkowiu? Ludzie się rekiet boją.
Niestety chyba miał rację. Mało prawdopodobne, aby ktoś zaryzykował i zatrzymał się na takim odludziu.
W owym czasie nikt jeszcze nie słyszał o telefonach komórkowych. Wysłać wiadomość z prośbą o pomoc można było jedynie przez radio lub gołębiem. Niestety ani radia, ani tym bardziej gołębia na wyposażeniu tego auta nie stwierdzono. Sytuacja patowa. Nie było innego wyjścia, trzeba było wziąć się do wymiany koła.
Wysiadłem z samochodu. Żar z nieba natychmiast to zauważył i przywalił mi w głowę. Rozejrzałem się dookoła, czy jakaś ryba nie czai się gdzieś w trawie. Ryby nie było, ale upał nie przestawał mnie bombardować.
– Otwórz bagażnik – rzuciłem w stronę Wołodii.
– A po co?
– Jak to po co? Zapasówkę wyjmę.
– Jaką zapasówkę? Ja nie mam zapasówki.
Ręce mi opadły. „No to jesteśmy ugotowani, więcej, usmażeni” – pomyślałem. – „Jak można jeździć bez koła zapasowego. Czy ten człowiek rozum miał w nogach, które mu amputowali?”
– Jak ty chcesz zrobić auto?
– Ja nie będę robił, ty zrobisz – odparł ze stoickim spokojem.
W tym momencie moja cierpliwość się wyczerpała. Byłem wściekły i gotów zostawić go na tej pustyni, niechby cierpiał z głodu i pragnienia. „A żebyś się usmażył w tym piekle” – pomstowałem w duchu – „żebyś zapomniał drogi do domu”. Stałem tak przez dłuższą chwilę zastanawiając się, co robić. „Iść dalej na piechotę – trochę za daleko – czy zostać i liczyć na cud”. Ale przecież nie mogłem zostawić kaleki w tak trudnej sytuacji.
– Dobra. Jak mam to zrobić? Dobrym słowem? Zaklęciami? Czy masz jakiś pomysł?
– A tym – skwitował moje pytania podając mi miedzianą monetę dwadzieścia pięć kopiejek i młotek.
– Żarty sobie robisz? Mam iść dzwonić? Najbliższy telefon jest ze czterdzieści kilometrów stąd. I na jaką cholerę mi młotek? Mam sobie rytm marsza nim wystukiwać?
– Ty nic nie rozumiesz. Jak wy w tej Polsce radzicie sobie bez młotka i kopiejek?
– Wozimy zapasówki – odgryzłem mu się.
– No dobra – złagodniał. ­– Rób co mówię, a niedługo pojedziemy dalej. Wyjmij z bagażnika lewarek, pompkę i klucz do kół. Resztę mam tutaj.
Zrobiłem co mi kazał. W tym czasie on wyciągnął spod siedzenia łyżkę montażową i flaszkę wódki do połowy wypitą.
– Chcesz? – machnął butelką w moją stronę.
– W taki upał? Rozum ci odjęło? – żachnąłem się.
– Nie to nie – odkręcił i wziął łyka. Morda mu się wykrzywiła. Kichnął, prychnął i wyciągnął w moją stronę. – Pij, krew szybciej krąży, to i szybciej się studzi – powiedział krztusząc się przy tym.
Ciekawe – gdy byłem na Syberii, słyszałem wręcz odwrotną wersję tej samej „prawdy życiowej” – „pij, krew szybciej krąży to szybciej się rozgrzewa”. Jak to punkt widzenia zmienia się w zależności od szerokości geograficznej i temperatury otoczenia.
Podział ról wyglądał następująco: ja szarpałem się z kołem, a on siedział w aucie i instruował mnie krok po kroku, co mam robić. Systematycznie pociągał z butelki od czasu do czasu proponując mi, abym się napił. Gdy odmawiałem, wzruszał ramionami i natychmiast brał następny łyk, tak jakby w moim imieniu. Widocznie nie lubił pić sam.
Patent Wołodii polegał na tym, że po rozebraniu koła i znalezieniu dziury w dętce, należało w tym miejscu zrobić podwójną zakładkę. Następnie przyszczypnąć zrobioną w ten sposób plisę w pół zgiętą, a wcześniej rozklepaną na kamieniu monetą i lekko ją dobić aby się trzymała dętki. Trzeba było bardzo uważać, żeby jej nie uszkodzić. Bo na dwie dziury w jednym miejscu to nawet Wołodia nie miał pomysłu. Tak spreparowaną dętkę, włożyłem do koła i napompowałem. To działało! Nie wiem na jak długo, ale koło było pełne sprężonego powietrza.
Spojrzałem na niego. Siedział tak dumny z siebie, jakby co najmniej odkrył kwadraturę tego koła.
– No i co? A nie mówiłem? U nas w Rosji trzeba umieć radzić sobie w życiu – skomentował sukces swojej „myśli technicznej”.
Od strony miasta zbliżał się samochód. Pierwszy od momentu kiedy tu utknęliśmy. Zacząłem machać rękami w nadziei, że się zatrzyma.
– Nie zatrzymuj! Nie trzeba! – wrzasnął na mnie.


Bolesne doświadczenia


Ale go zignorowałem. Pomyślałem, że dobrzy ludzie pomogą założyć koło, a może nawet zapasówkę mają. Przyznam szczerze, że nie do końca wierzyłem w ten rosyjski patent, a niespodzianek tego dnia było dość. Miałem nadzieję, że limit nieszczęść wyczerpałem już na rok do przodu.
Niestety znowu się myliłem. Nie ma czegoś takiego jak limit nieszczęść. Ich zapasy są niewyczerpalne podobnie jak ludzkiej głupoty.
Samochód stanął kilka metrów za nami i wysiadł z niego wysoki młody człowiek.
– Pomożecie? Kapcia złapaliśmy – zagadnąłem.
– A kasę masz? – spytał. Po czym kiwnął głową w stronę pozostałych w aucie pasażerów.
Wysiadło jeszcze dwóch. Jeden wyglądał na Kaukaza, drugi chyba Ruski.
Nachyliłem się do auta, bo Wołodia ciągle coś gadał przez zęby.
– Ty głupi jesteś! Mamy przesrane! – wydarł się na mnie.
Dopiero po chwili zrozumiałem co miał na myśli, tyle tylko że było już za późno na cokolwiek.
W momencie kiedy się prostowałem, dostałem potężny cios w szczękę. Zakręciło mną i poleciałem na maskę. Zatrzymałem się na niej twarzą do szyby. Kątem oka zobaczyłem że „wysoki” podbiega do mnie od tyłu. Kopnąłem w tył tak wysoko na ile pozwalała mi zgięta pozycja. Celowałem w głowę, a trafiłem w klatę. „Wysoki” zamachał rękami jak koliber. Siła mojego kopa w połączeniu z siłą grawitacji zrobiły swoje i uziemiły go niemal natychmiast. Dostałem drugi cios w tył głowy, która odbiła się od maski jak jojo. To był drugi z napastników. Machnąłem na odlew za siebie i trafiłem w coś twardego. Podniosłem się i… w tym momencie czas spowolnił. Zobaczyłem łyżkę montażową powoli zbliżającą się do moich oczu. Jakby włączono film w zwolnionym tempie. Nieuchronnie zbliżała się do mojej głowy, a ja do dziś nie wiem, czemu wtedy się nie uchyliłem.
Nagle zgasło światło. Nic. Ciemność. Jedyne dobre w tej sytuacji było to, że nie zobaczyłem światełka w tunelu, do którego ponoć wszyscy z uporem maniaka podążają.
Jak długo byłem w matrixie – nie wiem.
Ocknąłem się z potwornym bólem głowy, jakby ktoś rozłupał mi czaszkę i kopał po odkrytym mózgu. Słyszałem głos Wołodii, niczym dudnienie z głębokiej studni. Nie bardzo docierało do mnie co mówi, ale to znaczyło że obaj żyjemy. Coś przyjemnie chłodnego pociekło po mojej twarzy. Woda? Nie, to wóda. „Poświęcił swój bimber, żeby mnie obudzić” – pomyślałem. Otworzyłem prawe oko. Zobaczyłem asfalt – z bliska, z bardzo bliska. Próbowałem otworzyć drugie oko – bezskutecznie. Zaczynałem powoli rozumieć, czego chce ode mnie Wołodia.
– ...Żyjesz? No powiedz, że żyjesz. Nie wygłupiaj się... – on chciał, żebym żył. Ja zresztą też.
Podniosłem głowę. Ból nie kopał mnie już po mózgu, ale go rozrywał na strzępy. Coś szarpało moje wnętrzności i odbierało oddech. Poddałem się i upadłem z powrotem na drogę.
– Ty żyjesz! Dzięki Bogu żyjesz! Tak cię oprawili, że Boże ty mój, ale żyjesz to najważniejsze – cieszył się jak małe dziecko z nowej zabawki.
– Wołodia zamknij mordę, bo twój krzyk mi łeb rozwala – wycedziłem przez zaciśnięte z bólu zęby – chcesz mnie dobić, to kup pistolet.
– Nie, no co ty? Ja tylko myślałem... no wiesz, w życiu niejednego trupa widziałem... ale ja wiedziałem, że ty jeszcze nie trup. Tak cię katowali... – paplał jak w amoku.
– Zamknij się. Proszę – przerwałem mu.
Podniosłem głowę, jednak tym razem byłem przygotowany na ból, który mnie czekał. Odebrało mi oddech, ale dałem radę usiąść.
Spojrzałem na niego. Siedział na swoich kikutach obok mnie. Też był obity. Jedno oko zniknęło pod olbrzymim siniakiem, z nosa i ust czerniły się stróżki zakrzepłej krwi. Druga część twarzy cała umazana krwią z rozciętego łuku brwiowego. Żal mi się go zrobiło.
– Jesteś teraz taki brzydki, że się z tobą nie ożenię – wysiliłem się na żart. Chciałem mu w ten sposób podziękować za jego troskę. Uśmiechnął się krzywo półgębkiem.
– Ja przed tobą też nie padnę na kolana – zripostował i równocześnie spojrzeliśmy na jego nogi. Próbowałem się zaśmiać, ale zamiast tego zawyłem z bólu. Odczekałem chwilę aż mi przejdzie, po czym ręka za ręką przeciągnąłem swoje dupsko bliżej samochodu i oparłem się o przedni zderzak. Wołodia zrobił to samo. Siedzieliśmy tak w milczeniu „liżąc rany” naszych dusz. Dotknąłem swojej twarzy. Była obrzmiała i lepiła się od krwi. Szczęśliwym trafem zęby były na miejscu.
– Kto to był? Rekiet? – spytałem
– Nie, oni nie polują na takie byle co jak my i nie przy takiej trasie jak ta. To jakieś gnoje z drugiej strony Wołgi. Bladź! Że też ja tych kulasów nie mam, ja bym im łby pourywał, ot tak! – w tym miejscu zrobił gest jakby rwał kartkę papieru – Takich pedałów, to ja gołymi rękami zabijałem. Serca im wyrywałem i psom ma pożarcie rzucałem! – nakręcał się swoim gniewem. – W specnazie uczyli nas jak zabijać, ale nie powiedzieli, jak żyć bez nóg.
Z jego oka popłynęła łza. Nie płakał. To była łza bezsilności, która nim targała. Musiała być bardzo gorzka. Spłynęła po policzku zmywając po drodze zakrzepłą krew i wyznaczając drogę dla następnych.
– Byłeś w specnazie?
– Byłem i co z tego, jak teraz bez cudzej pomocy wysrać się nie mogę. Medale mi dali za Afganistan, ale nóg mi nikt nie odda. Widzisz, bohaterem chciałem być. Patrz jak kończą bohaterowie – w gównie po uszy, bez nóg i byle pedał cię sponiewiera. Może lepiej by było zginąć z towarzyszami. Pogrzebaliby gdzieś na pustyni i byłby spokój. Człowiek nie walczyłby teraz z własnym życiem na przewracanki. Ty wiesz jak... ech – machnął ręką. – Czasami to jest tak ciężko... – następna gorąca łza spłynęła mu do brody i zwisła, jakby zastanawiała się co dalej: skakać czy czekać na siostry.
– Jak trafiłeś do specnazu?
– Z sierocińca brali. Bo ja sierota byłem. Przyjechało takich dwóch, wybrali nas paru i do szkoły wojskowej zabrali. Nie było źle, tylko na początku ciężko, ale... – znów przerwał w pół zdania.
Jego duma żołnierza ucierpiała bardziej niż ciało. Tak naprawdę, nie to że go obili bolało, ale to, że był bezbronny jak dziecko. Nie potrafił się z tym pogodzić. Stąd te łzy. Siedzieliśmy tak oparci o samochód, a słońce skakało nam po głowach. Powietrze falowało z gorąca, zamazując obraz drogi przed nami. Bałem się ruszyć z miejsca, bo nie wiedziałem, co jeszcze mam obite. Bolało mnie wszystko. W głowie huczało, a oddech miałem płytki jak zziajany pies. Wołodia przyglądał mi się przez chwilę. Sięgnął po prawie pustą flaszkę i wcisnął mi ją do ręki.
– Źle wyglądasz – powiedział ponuro. W jego głosie wyczuwało się brak nadziei i troskę. – Pij. Ból trochę uśmierzy. Bałem się o ciebie. Myślałem, że cię ubiją. Kopali i prętem okładali. Twardy to ty może jesteś, ale głupi… – skwitował.
– Einstein się znalazł. Jakbyś woził zapasówkę, to już byś był w domu. A te gnoje i tak by się zatrzymali.
Zakaszlałem wypluwając krew z ust. Ból odebrał mi przytomność na chwilę, ale szybko ją zwrócił. Widocznie moja świadomość była mu potrzebna do egzystencji. Bo ból nie istnieje bez świadomości cierpienia. Tak to już jest niestety urządzone. Bez bólu nie poznalibyśmy też błogosławieństwa jakim jest uczucie ulgi. Nieważne fizyczny czy mentalny, zawsze kiedyś mija i wtedy przychodzi ona – ulga.
– Niedobrze – zmartwił się Wołodia – do szpitala trzeba.
Siedział i z dezaprobatą kręcił głowa, przejęty moim stanem.
– Chcesz? Podam ci – zaoferował się, pokazując flaszkę.
Pokręciłem przecząco głową.
– To ja wypiję.
– Częstuj się – wymamrotałem
– Twoje zdrowie – wzniósł toast i wysuszył butelkę.
– Co teraz? – spytałem – zdechniemy tu, czy masz jakiś pomysł?
– Sami nie damy rady. Trzeba czekać aż ktoś nadjedzie. Albo pomoże, albo dobije – ocenił rzeczowo sytuację.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem i przyznam szczerze – poczułem się rozczarowany. Miałem nadzieję, że Wołodia ma w zanadrzu jakiś patent na „wypadek takich wypadków”.
– Tak czy siak mamy przesrane, co?
– Mhmy – zamruczał, jakby nie chciał otwarcie przyznać się do tego że sytuacja go przerasta.
Nagle się pobudził, jakby doznał olśnienia.
– Poczekaj – rzucił w moją stronę i poczołgał się na swoich kikutach do siedzenia kierowcy. Wyciągnął dwie koszulki, które lata świetności miały dawno za sobą. Wsunął się pod przód samochodu i coś tam kombinował. Próbowałem zobaczyć co robi, ale lewe oko ciągle było nieczynne, a głowa nie bardzo chciała się kręcić. Gdy wylazł z powrotem, podał mi jedną ze szmat całkiem mokrą.
– Połóż na głowę to trochę ci ulży. Lepiej niech się mózg ugotuje niż miałby się usmażyć – jego logika nie napawała optymizmem. Drugą ścierkę demonstracyjnie położył sobie na głowie, jakby chciał mi pokazać, jak to się robi. Po twarzy pociekło mu parę kropli brązowej wody. Zrobiłem tak jak on i poczułem ulgę. Ból nie zniknął, ale stał się znośny.
W butelce po wódce Wołodia uzbierał trochę wody. Pochodziła z chłodnicy, więc nie nadawała się do picia, ale jako płyn chłodzący – i owszem.
– Chcesz to pić? – spytałem z niedowierzaniem.
– Jeszcze nie, ale kto wie? Na wojnie własne siki piłem, żeby przeżyć. Nawet nie wiesz do czego człowiek jest zdolny, gdy mu śmierć zajrzy w oczy. Na Ukrainie w czasie wielkiego głodu ludzie własne dzieci zjadali.
– Co ty pierdolisz? – oburzyłem się, że robi ze mnie durnia i jakieś bzdury mi tu opowiada.
– A tak – ciągnął dalej – Cztery miliony ludzi wtedy umarło z głodu. Matki zabijały jedno z dzieci, żeby resztę nakarmić i ocalić im życie. Matczyna miłość jest najmocniejsza. Nic nie może się równać z miłością matki do dziecka – a jednak zabijały. Postaw się w ich sytuacji. Potrafiłbyś wybrać jedno ze swoich dzieci, które musisz zabić? Albo wszystkie umrą. Jesteś w stanie sobie wyobrazić, jak one cierpiały? Te matki. Mało ty jeszcze w życiu widziałeś... gdy śmierć zagląda w oczy, przestajesz być człowiekiem. Nawet zwierzęta nie są tak podłe. Gotów jesteś zębami ziemię gryźć, żeby życie ocalić. To najstraszniejszy instynkt, jaki w nas siedzi. Potworami jesteśmy, tylko o tym nie wiemy, dopóki kostucha nie zamachnie się kosą nad naszą głową. Wierz mi – ja to widziałem nie raz.
– A ten głód na Ukrainie – to niby kiedy to było?
– To nie „niby”. To było naprawdę. W trzydziestym trzecim. Stalin chciał kułaków zniszczyć, a biednych ludzi głodem wymordował. Straszna śmierć, jak cię twoje własne ciało od środka pożerać zaczyna.
– A coś bardziej optymistycznego mógłbyś powiedzieć?
– A mógłbym. Od Astrachania ciężarówka jedzie – powiedział to tak spokojnie, jakby ciężarówki jeździły tu co minutę.
Faktycznie. Dopiero teraz usłyszałem daleki odgłos jadącego samochodu.
– Słuch masz jak nietoperz – pochwaliłem go za wyostrzone zmysły.
Ciężarówka zbliżała się dość szybko. W momencie gdy nas mijała zobaczyłem kierowcę wychylonego przez okno i bardzo intensywnie w nas wpatrzonego. Samochód gwałtownie zahamował jakieś dwadzieścia metrów dalej. Kierowca zaczął się nerwowo rozglądać, jak wiewiórka, która boi się wyjść z dziupli. Otworzył drzwiczki i zeskoczył na ziemię, ciągle nerwowo się rozglądając. Powoli i bardzo niepewnie zaczął iść w naszą stronę. Z drugiej strony ciężarówki wyskoczyło jeszcze dwóch pasażerów. Okrążyli samochód i podążyli za szoferem.
– Jak myślisz? Pomogą czy dobiją? – spytałem Wołodię
– Pomogą – odpowiedział pewnym, spokojnym głosem.
Cała grupka zbliżała się bardzo ostrożnie. Szli niepewnym krokiem, w każdej chwili gotowi rzucić się do ucieczki, gdyby coś ich zaniepokoiło.
– Co się stało? – spytał najstarszy z nich, który przyklęknął koło mnie. Dwaj młodsi trzymali się parę metrów z tyłu, ciągle się rozglądając dookoła.
– Nie widzisz bracie? Spadochron nam się nie otworzył i tak sobie leżymy – odparł Wołodia z zupełnie niezrozumiałym dla mnie sarkazmem.
– Rozumiem – spokojnie przytaknął szofer. – Rekiet was tak wypatroszyli? – widać było, że nie pierwszy raz widział krajobraz po bitwie. – Zawołaj pomoc przez radio i niech przyślą karetkę! – krzyknął do młodzieńców z tyłu. Zaczął mi się bacznie przyglądać z lewa i z prawa.
– Oj, chłopie źle wyglądasz. Musiałeś im napluć w mordę, że cię tak wyklepali. Rękami, nogami ruszasz? – upewniał się czy mój stan odpowiada mojemu wyglądowi.
Kiwnąłem tylko potakująco głową, bo zaczęły mnie opuszczać siły. Czułem, że schodzi ze mnie powietrze. Kierowca spojrzał na mojego towarzysza.
– A ty gdzie masz nogi? – spytał chyba odruchowo i tak głupio, że mu samemu wstyd się zrobiło i speszony spuścił wzrok.
– W Afganistanie koło Kandaharu leżą. Zapomniałem zabrać – syknął jadem Wołodia.
– O! Wybacz bracie, ja nie chciałem... – żeby przykryć swoje zmieszanie wrzasnął do młodzieńców: – Co z tą karetką.
– Już jedzie szefie! Powiedzieli, że wyjechała! – odkrzyknął ten, który był w szoferce.
– Kto to? Kierowca? – spytał pokazując na mnie głową.
– Nie. Ja kierowca, a to obcokrajowiec – odburknął Wołodia, jakby ciągle był niezadowolony z towarzystwa. Tym razem nasz wybawca zdębiał. Spojrzał na mnie, potem na Wołodię, a potem znów na mnie. Chyba nie potrafił ogarnąć tego, że wszystko wyglądało odwrotnie niż „na samym dziele” było. Sam bym się zdziwił, gdybym znalazł na drodze kierowcę bez nóg, któremu ponoć spadochron się nie otworzył i leżał sobie na asfalcie w towarzystwie obitego obcokrajowca. Dziwne prawda?

Licencja: Creative Commons - użycie niekomercyjne