Taniec stal się prostym sposobem na reanimacje życia towarzyskiego gwiazd polskiego showbisnesu.
Tym bardziej, że nieco zapomniane, zakurzone gwiazdeczki mają swoje piec minut, nieco
bardziej wydłużone w czasie. Przy okazji nabywają niesamowitej zdolności do zawierania romansów.
W telewizji już od kilku lat można podziwiać zmagania gwiazd z zabawowa Czaczą czy stonowanym,
klasycznym tangiem. Co najbardziej lubię w „Tańcu z Gwiazdami”? Nic, prócz ciekawych aranżacji
muzyczne. Zawsze mnie wzruszają, mimo tego, ze cyklicznie powtarzają się te same standardy. Kocham
stare klasyczne melodie. Rozpływam się razem z nimi, robiąc się mięciutka w środku i słodziutka na
zewnątrz.
Tych dotychczasowych edycji było aż tyle, że każdy zmieniony aranż był szybko wyłapywany.
A poprzeczka z każdą edycja rośnie. Jedyna niesprawiedliwością losu jest fakt, że w każdej serii / odsłonie
znajdowała się osoba, której taniec leżał bardziej aniżeli innym uczestnikom. Byli to po prostu profesjonalni
tancerze. Pozostali musieli się z tańcem otrzaskać bez wcześniejszych z nim kontaktów. Tylko wytężoną
pracą i treningami zdobywali taneczne szlify.
Taniec z Gwiazdami opatrzony obcojęzycznym dodatkiem Dancing with the stars zmienił miejsce antenowe.
Samego tańca jest tu tyle, że o pełnym profesjonalizmie nie można mówić. Niczego bardziej poważnego
tak sklasyfikowany widz na pewno by nie zdzierżył.
Tak sobie myślę, że ta formuła nigdy się nie znudzi, mimo tak niskiej oglądalności. My jako ludzi lubimy
otaczać się pięknymi, kolorowymi strojami. W szarym świecie brakuje piękna i różnobarwnych odcieni.
Ups a to się za bardzo kojarzy z tęczą…