JustPaste.it

„W Amazonii też często pada”

 

 

Supermarkety to taki danse macabre naszych czasów. Roztańczony łańcuch ludzi wszystkich stanów z ekspedientką w służbowym uniformie na czele.
Możesz tu spotkać swojego szefa z pracy albo profesorka z uczelni, albo pracownika, którego zatrudniasz na umowę zlecenie. Zobaczysz tu faceta w drogim garniturze, z telefonem przyklejonym do ucha; zobaczysz młode małżeństwo, ze spojrzeniami wlepionymi w wózki dziecięce. W drzwiach miniesz się z tą niewinną, słodką dziewczyną, tak słodką, że nawet cukrzykom podskakuje insulina. Wychodząc, otrzesz się o tlenioną blondynkę w kozakach, trudniącą się handlowaniem męskimi fantazjami. Usłyszysz dudnienie muzyki z wielkich słuchawek, ściskających głowę chłopaka z grzywką; poczujesz smród od pary chlejusów, szukających piwa w promocji. Spotkasz przypakowanego dresa i grubą feministkę, spotkasz hipsterzycę w kapeluszu oraz kolesia z brodą drwala i długaśnymi włosami.
Jasne, klientów supermarketu różnicuje zasobność portfela, ale ostatecznie wszyscy okazują się równi wobec siły konsumpcjonizmu — równie bezradni i posłuszni.
— Coś jeszcze? — pyta sprzedawczyni. — Polecam seks, popkulturę i materializm.
— Dziękuję. Na mojej liście zakupów jest tylko depresja, samotność i niewypowiedziane słowa.
— Daj spokój — mówisz mi zza pleców. — Ludzie mają większe problemy.
Pewnie, że tak. Wokół kasy gromadzą się niepełnosprawni na wózkach inwalidzkich i kobiety po amputacji piersi. Podchodzą bezdomni, ofiary wojen i prześladowani chrześcijanie.
Przewracam oczami, by odgonić tę zgraję.
Ludzkość zamieniła osiedlowe sklepiki na supermarkety. Zamieniliśmy relacje interpersonalne na wrzucanie zakupów do koszyka. Bliskość na płatność zbliżeniową. „O, dzień dobry, co tam u pani/pana słychać” na „dziękujemy, zapraszamy ponownie”. Historia nie będzie z nas dumna.
Wychodzimy na hol.
— To pewnie wina przesilenia jesiennego — mówisz. — Psuje ci się humor, tak jak wszystkim.
— W Ameryce Południowej mają teraz wiosnę.
— Nie wyjeżdżaj z tym znowu, proszę cię.
Siadamy na ławce.
Głos typka mówiącego do mikrofonu rozchodzi się po całej galerii handlowej. Koło fontanny ustawili scenę, na której kandydatki na modelki pozują do zdjęć. Stąd te zamieszanie.
— Jakiś konkurs? — pytam.
— Uhm. Konkurs na twarz kampanii reklamowej.
— Na twarz? Dziwne. To dlaczego te laski, bardziej niż o ładną minę, dbają o to, żeby w każdej pozie wypinać tyłek i biust jednocześnie?
— Chodzi o ogólny seksapil.
Seksapil.
Starożytni Egipcjanie w ocenie kobiecej urody największą uwagę zwracali na oczy i nos. Grecy cenili proporcje i odpowiedni układ. O nas historycy napiszą, że lubiliśmy fajne cycki i dupę.
Zamieniliśmy Polę Raksę na Natalię Siwiec.
— Pieprzony kult fizyczności.
Patrzysz na mnie z uniesioną brwią. Kandydatka na modelkę patrzy w obiektyw spod wydepilowanych skrupułów.
— Traktowanie ciała jako towaru — dodaję.
— Co ty powiesz? A podobno nienawidzisz truizmów i moralizatorstwa.
— Fakt. Wytatuuję sobie „quousque tandem” na przedramieniu.
— Nie no, ale tak serio, co jest niby złego w docenianiu piękna?
Jestem Tyler Durden — mam ochotę zniszczyć coś pięknego.
— Chodzi mi o uprzedmiotowienie człowieczeństwa — mówię. — O gloryfikację powierzchowności. O bilbordy reklamowe z dziewczyną liżącą puszkę energetyka albo obklejoną taśmą z nazwą marketu.
— Daj spokój. Świat ma większe problemy.
Pewnie, że tak. Za sceną uchodźcy z Bliskiego Wschodu zbijają piątki z ukraińskimi separatystami. Putin stoi przy ruchomych schodach i puszcza oko Łukaszence. Al-Asad rozgląda się nerwowo.
Uśmiechasz się, jakbyś słyszała moje myśli.
— Wiesz, dlaczego nigdy nie rozwiąże się problemu głodu w Afryce? — mówisz. — Bo im więcej głodni dostaną od nas jedzenia, tym więcej będzie rodziło się u nich dzieci. I będzie im potrzebne jeszcze więcej jedzenia. Błędne koło. Łapiesz? Pewnych rzeczy nie da się zmienić.
— Nie chcę niczego zmieniać. Po prostu nienawidzę społeczeństwa.
Świat zaczyna drżeć. Centrum handlowe zmienia się w indiańską świątynię, scena w stół ofiarny. Facet z mikrofonem nie ma już mikrofonu; trzyma w ręku nóż tumi, wykrzywiony na kształt półksiężyca. Przebija nim ciała niedoszłych modelek, które z uśmiechem na ustach dają się zamordować.
Próbuję podejść i wyrwać typkowi serce, ale ściągasz mnie na ziemię.
— A ja nienawidzę wcześnie wstawać. Ale co mogę zrobić?
— Pięćset lat temu Europejczycy podbili Amerykę — mówię.
— Nie odlatuj, błagam.
— Wyobrażasz sobie większą zniewagę dla współczesnego społeczeństwa, niż jakby teraz, po pięciuset latach, złożyć kreatorów cywilizacji europejskiej w ofierze na ruinach pieprzonego Chan Chan albo Machu Picchu? Poderżnąć gardło szefowi agencji reklamowej. Powiesić właściciela sieci supermarketów. Pogrzebać żywcem paru kierowników wielkich korporacji.
Przestałaś zwracać na mnie uwagę i bawisz się telefonem.
— Zobaczysz, kiedyś Breivik będzie mnie prosił o autograf.
Wybuchasz śmiechem.
— Co? — pytam.
— Nic. Przeczytałam coś śmiesznego na necie. Idziemy do maka?
Przykuwasz mnie do ziemi łańcuchem kotwicznym z Queen Anne’s Revenge, potem jeszcze dociążasz głazem Syzyfa.
Po indiańskiej świątyni nie ma już nawet śladu. Centrum handlowe rozpływa się, przeistacza w mętną breję, spływającą do szamba konsumpcjonizmu.

***

Bezsenność mocno.
Wstaję, kręcę się po pokoju, wracam do łóżka, leżę z otwartymi oczami, potem z zamkniętymi, potem wstaję, kręcę się po pokoju, i tak w kółko. Czasami zachodzę do kuchni i jem steki z Biedronki na zimno, czasami gapię się przez okno, a czasami narzucam ciuchy i wychodzę na spacer, jak teraz.
Okolica śpi. Gdzieniegdzie pojedyncze światła w oknach, od czasu do czasu przejeżdżający samochód. Oświetlenie uliczne we mgle przypomina latarnie morskie.
Jakiś żul wybiera niedopałki ze śmietnika.
Przystaję i obserwuję typa dłuższą chwilę. Trzęsącymi się dłońmi wyciąga zapałki, odpala pierwszego peta. Zaciąga się, robi wielkie oczy, trzyma dym w płucach, bierze drugiego bucha, trzeciego, i dopiero wypuszcza powietrze.
Już mam iść dalej, już podnoszę nogę, by zrobić krok, ale w ostatniej chwili zatrzymuję się.
Zsuwam kaptur z głowy.
— Tego właśnie chciałeś? — pytam.
Żul patrzy na wszystkie strony, ściskając mocniej niedopałki, jakby obawiał się, że ktoś mu je zabierze. W końcu mnie zauważa.
Mgła obkleja mi twarz wilgocią. Delikatny wiatr kołysze gałęziami wystającymi nad śmietnik.
— Chciałeś chodzić w sztywnej od brudu kurtce i grzebać po śmietnikach? Tego oczekiwałeś od życia, kiedy byłeś młody?
Żul stoi nieruchomo. Wwiercam się w niego wzrokiem jak Chris Kyle.
Cisza panuje przez kilkanaście sekund. Z wolna dociera do mnie smród menela, niesiony podmuchem wiatru — fetor zestarzałego potu, spleśniałych rzygowin i wina, walącego siarą jak odbyt belzebuba.
Powolne zdychanie. Smród strachu, upokorzenia i bezsilności.
Nagle żul ciska wypaloną po filtr fajką na chodnik.
— Twoja egzystencja nie ma sensu, człowieku — mówię. — Zjebałeś po całości.
Odpala drugiego peta.
— Miałeś kiedyś rodzinę? — pytam.
Kręci głową.
— To dobrze. Przynajmniej nie spierdoliłeś życia komuś poza sobą.
Żul gapi się na mnie, wysysając z niedopałka resztki nikotyny.
— Nazwałbym ciebie śmieciem, ale nawet śmieci są więcej warte niż ty — mówię. — Można je wykorzystać jako surowce wtórne. A z ciebie już nic nie będzie. Nawet jakby ci wyciąć organy na przeszczep, to i tak gówno by z tego wyszło, bo jesteś stary i wyniszczony wewnętrznie od alkoholu. Nikomu się już nie przydasz.
Wyrzuca filtr, a drobinki żaru rozpryskują się na płytkach chodnikowych.
— Dlaczego nie kupisz paczki papierosów?
Ucieka spojrzeniem na bok, waha się, w końcu odpowiada:
— Nie mam pieniędzy.
— Dlaczego nie ukradniesz?
Robi jeszcze większe oczy niż wcześniej, waha się jeszcze dłużej niż przed chwilą.
— Tak nie można. To złe.
— Złe? — Podchodzę bliżej. Z zębów żula wystają resztki makreli konserwowej. Jego oddech śmierdzi jak cipa tajskiej dziwki. — Człowieku, całe twoje życie jest złe! Jesteś zgniłą komórką organizmu społeczeństwa. Jesteś gnojem rodzaju ludzkiego. Upadłeś na ryj przed światem i boisz się wstać. Boisz się nawet podnieść głowy. Pozwalasz mi się obrażać. Miej w sobie chociaż tyle godności, by jakoś zareagować, nie wiem, uderz mnie, krzyknij, cokolwiek! Zabierz mi portfel i kup sobie fajki. Napadnij na sklep. Okradnij kogoś bogatego. Wstań z kolan, człowieku!
Bezpański pies drepcze po drugiej stronie ulicy. Księżyc wygląda zza chmur; gdzieś daleko słychać warkot motocykla i odgłosy z zakładu produkcyjnego.
— Nie jestem złym człowiekiem — mówi żul.
Nie wytrzymuję. Rzucam się na niego, przewracam, zaczynam okładać pięściami.
Nie broni się.
Uderzeniem młotkowym łamię mu nos. Kilkoma ciosami przestawiam szczękę i wybijam zęby. Czuję pieczenie zdartej skóry na kostkach.
Czas przestaje istnieć. Jestem maluteńkim punkcikiem, umiejscowionym poza granicą wszechświata.
Żul leży na ziemi, z rękami rozrzuconymi na boki i wzrokiem wlepionym w niebo.
Eloi, Eloi, lama sabachthani.
Dostrzegam stygmaty na jego dłoniach.
W mojej dłoni pojawia się kamień.
Powietrze śmierdzi tanim winem, spalinami i dżunglą amazońską. Bezpański pies zmienia się we wpatrzonego w księżyc jaguara. Szumy z zakładu produkcyjnego są teraz okrzykami indiańskich wojowników.
Wiatr kołysze drzewem. Liście odczepiają się od gałęzi i spadają na menela, aby na jego czole przeobrazić się w ciernie.
Napieprzam z całej siły. Krew bryzga mi w twarz. Kawałki czaszki wbijają się w palce.
Dokonało się. Macie swoją ofiarę.

***

Wycierasz usta z keczupu, wrzucasz tackę do śmietnika i, siorbiąc colą, patrzysz na mnie ze znudzeniem.
— A tak naprawdę? — mówisz.
— A tak naprawdę, to spytał, czy mam jakieś drobniaki. Dałem mu złotówkę, a później wróciłem do mieszkania i płakałem przez resztę nocy. Ale kumasz metaforę. Każdy z nas jest jak ten żul. Boimy się sprzeciwić światu, który sami stworzyliśmy.
— Biedactwo. Widzę, że ta jesienna depresja nieźle ryje ci łeb.

***

Przede mną siedzą dwie dziewczyny i jedna tłumaczy drugiej, że muszą iść na imprezę do Darka, bo Darek jest spoko i wszyscy go znają, oraz że powinny pójść na zakupy, bo te bluzki z promocji są teraz strasznie modne, oraz że powinna — ta druga, pierwsza jej tak mówi — przestać zadawać się z Baśką, bo Baśka jest dziwna i ludzie jej nie lubią.
Pociąg jest brudny, ciasny i trzęsie się jak galareta społeczna.
Chłopak z dredami zatrzymuje się obok mnie.
— Wolne? — pyta.
— Nie, kurwa, szybkie.
Odkłada torbę i siada. Ani się nie zaśmieje, ani nie wnerwi, tylko siada. Wtyka w uszy słuchawki, patrzy przed siebie.
Z toalety wychodzi podpity mężczyzna w marynarce i dżinsach. Na nogawce widać sporą plamę.
Pociąg jest brudny, ciasny i trzęsie się jak osika.
Rozglądam się. Z tyłu kobieta w średnim wieku ogląda film na tablecie. Niewiele starszy od niej koleś czyta książkę. Dziewczyny przede mną urywają rozmowę i zajmują się swoimi smartfonami.
Kończę jeść snickersa, biorę łyka wody. Przyglądam się butelce. Czytam etykietę. Naturalna woda mineralna, nienasycona dwutlenkiem węgla, średniozmineralizowana. Biorę drugiego łyka. Czytam dalej. Odpowiednia dla diety ubogiej w sód. Obracam nakrętkę w palcach. Tupię stopą. Bębnie dłonią w rozkładaną półeczkę. Napowietrzana i filtrowana. Przechowywać w suchym i zacienionym miejscu.
Zerkam na chłopaka z dredami. Słucha muzyki. Nie rusza się; mruga tylko, spokojnie i w równych odstępach czasu.
Podnoszę butelkę nad jego głowę.
Mam ochotę zrobić coś nienormalnego.
Przechylam.
Chlup. Chlup, chlup. Woda spływa po dredach, kapie na nos i uszy, spływa po kurtce.
Chłopak nie reaguje. No, może mruga odrobinę szybciej.
Rozglądam się po pociągu, ale nie trafiam na niczyje spojrzenie. Ludzie chyba nie dostrzegli zajścia.
Uderzam współpasażera w ramię pustą butelką. Nic. Słucha muzyki i patrzy przed siebie. Uderzam w twarz. Dalej nic.
Zrywam się z siedzenia.
— Sorry — przeciskam się między nogami rastamana a oparciem fotela.
Podchodzę do kobiety oglądającej film. Zabieram jej tablet.
— Koniec seansu.
Zero reakcji. Patrzy na swoje kolana, jakby nadal znajdował się tam ekran.
Zabieram książkę siedzącemu obok babki mężczyźnie.
— Czytać się zachciało — mówię, wyrywając strony. — Indeks ksiąg zakazanych, skurwysynie!
Mężczyzna obraca głowę na bok i gapi się przez okno.
Mógłbym mu pokazać nagie zdjęcia jego córki, a gość nawet nie oderwałby wzroku od ciągnącego się po prawej pola rzepaku.
Nie wiadomo skąd w mojej dłoni pojawia się marker. Podchodzę do dziewczyn ze smarfonami. Maluję jednej i drugiej penisy na policzkach.
I nic.
Wstawiony facet — ostatnia nadzieja. Już zdejmuję skarpetkę, by wsadzić mu ją do gęby, ale nagle zauważam, że typek śpi. Szturcham go w ramię, szarpię za włosy, gryzę w nadgarstek, i nic. Nie idzie typa obudzić.
Wracam na miejsce.
Nie ważne, jak głośno będziesz prosić o zainteresowanie, i tak nikt cię nie usłyszy.
Zbliżamy się do stacji: psycholog.
A nie, przepraszam, niektórzy wytężają uszy, nasłuchując okazji do zrobienia na tobie hajsu.
Pociąg jest brudny, ciasny, a ja marzę, by w końcu się wykoleił.

***

Stoję przed galerią handlową i moknę. Dni i noce rozpływają się na ulicy. Zakonnica o nietypowo ciemnej cerze przechodzi na czerwonym świetle.
— Dlaczego nie schowasz się pod dach? — pytasz.
— Lubię deszcz.
Krople kapią na wyświetlacz mojego telefonu. Przewijam strony wirtualnego kalendarza.
— Co robisz?
– Chcę sprawdzić, kiedy skończy się jesień.
— Dwudziestego drugiego grudnia.
Jeżdżę palcem po wyświetlaczu.
— Według mojego kalendarza jesień nie będzie miała końca.
Chowam telefon do kieszeni. Odwracam się i patrzę na ciebie. Kręcisz głową z niesmakiem.
— To wszystko? Myślisz, że spodoba im się taka banalna metafora na zakończenie?
Rozkładam ręce. Zakonnica mija nas i wchodzi do galerii.
— Okej. Więc niech będzie tak: jesień skończy się, kiedy stając przed lustrem, zobaczę wreszcie swoje odbicie.
— A kogo teraz widzisz w lustrze?
— Grupkę ludzi, którzy chcieliby krzyknąć „we are finally awake”, ale nie mogą, bo mają zaplątane języki.
Zakonnica zdejmuje habit. Okazuje się, że ma na sobie pas szahida. Wybuchamy śmiechem.

 

Autor: Paweł Trojnacki