JustPaste.it

Pat Johnson, japońskie miecze katana i nieznajomy mężczyzna w czarnym garniturze

Witajcie na Otis Street!

Witajcie na Otis Street!

 

Pat Johnson siedziała na ganku i delektowała się smakiem gorzkiej czekolady. Co jakiś czas odgarniała do tyłu włosy, delikatnie unosiła brwi i przeglądała się w małym lusterku, które zawsze nosiła ze sobą. Gdy co kilka minut ulicą przejeżdżał samochód, natychmiast wstawała i zalotnie uśmiechała się do kierowcy. Wszystko to byłoby jak najbardziej zrozumiałe, gdyby nie fakt, że w zeszłym tygodniu Pat skończyła siedemdziesiąt dziewięć lat. Co więcej, jak na swój wiek wyglądała dosyć kiepsko. Była niska, korpulentna, a na głowie miała pęczek rzadkich włosów, które już dawno straciły naturalny kolor.

Problemem staruszki było to, iż nie potrafiła pogodzić się z myślą, że czas płynie naprzód i że ona sama nie jest już tą piękną, ponętną kobietą, za którą niegdyś oglądali się mężczyźni. Pragnęła jednak zatrzymać przeszłość tak długo, jak tylko się dało. Codzienny pobyt na ganku oraz widok przewijających się po okolicy młodzieńców pozwalał jej zapomnieć o podeszłym wieku i jakże dokuczliwej samotności.

Każdy dzień spędzała podobnie: wczesnym rankiem wychodziła z domu i przebywała na ganku aż do południa. Po obiedzie czytała książkę lub zawracała głowę sąsiadom, którzy zawsze byli zajęci i rzadko kiedy znajdowali dla niej czas. Dzisiaj również starsza pani wyszła na świeże powietrze i bacznie obserwowała okolicę. 

- Dzień dobry, Pat! – krzyknął młody mężczyzna przechodzący obok jej domu.

- Witaj, Robercie! – odparła urzeczona, zalotnie układając włosy.

- Przeklęta starucha – mruknął pod nosem.

- Masz dzisiaj wolne? – zapytała.

- Tak. Jest przecież sobota.

- Rzeczywiście. Czas płynie tak szybko.

Robert bez słowa oddalił się od jej domu. Nie cierpiał tej kobiety. Działała mu na nerwy jak mało kto. Za każdym razem, kiedy znajdowała się w pobliżu, miał wrażenie, że obserwowała każdy jego ruch. A na niczym nie zależało mu tak bardzo, jak na prywatności. Szczególnie teraz , kiedy skończył trzydzieści siedem lat i zaledwie kilka miesięcy temu wyszedł na wolność. Czas, jaki spędził w jednym z najcięższych więzień w Teksasie nie należał do tych, które pragnął zatrzymać w pamięci. Wręcz przeciwnie. Próbując uciec od przeszłości, zdecydował się na przyjazd do Norwich – niewielkiej miejscowości położonej w stanie Connecticut, w północnej części Stanów Zjednoczonych. To tu pragnął zacząć nowe życie i zaznać spokoju, który w owym czasie był mu tak bardzo potrzebny. Kiedy w końcu znalazł przyzwoitą pracę i zamieszkał na ulicy Otis, wszystko zaczęło nabierać sensu. Jedynym problemem, z jakim zmagał się od samego początku, była obecność zawsze czujnej i gotowej na wszystko Pat Johnson.

Robert nie lubił spoufalać się z ludźmi. A już tym bardziej z jakąś starą, wścibską kobietą, która robiła wszystko, aby zamienić z nim choć kilka słów. Nie miał pojęcia, jak zachować się w podobnej sytuacji. Zupełnie inaczej było w celi. Kiedy ktoś wchodził mu w drogę i zadawał pytania, których zadawać nie powinien, doskonale wiedział, jakie metody skutkowały najlepiej. W przypadku Pat Johnson wolał nie ryzykować. Najbardziej bał się tego, że starucha oskarży go o coś, co przysporzy więcej problemów niż to warte. A z prawem nie chciał mieć na pieńku. Pięć długich lat spędzonych w więzieniu nauczyło go, aby nie popełniać tego samego błędu po raz drugi.

Starsza pani natomiast miała zupełnie inny problem. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego wszyscy mieszkańcy Otis Street mówili na nią Pat. Nazywała się przecież Patricia Johnson. Patricia Elisabeth Johnson. A przecież zarówno Patricia, jak i Elisabeth, to takie piękne imiona. Nadawały kobiecie jeszcze więcej wdzięku i seksapilu. Czy nie mogliby zwracać się do niej właśnie tak?

Mieszkańcy jednak już dawno przyjęli, że pod numerem czterdzieści jeden mieszkał nie kto inny, tylko Pat. Jedni w ogóle nie wnikali, od jakiego imienia pochodziło to zdrobnienie. Inni, nawet jeżeli wiedzieli, i tak nazywali ją po swojemu.

Ulica Otis była bardzo mała. Tak mała, że wszyscy mieszkańcy znali się doskonale. Nie łączyły ich żadne szczególne relacje, ale każdy wiedział o każdym tyle, ile wiedzieć powinien. Na ulicy znajdowało się zaledwie osiem domów: numery nieparzyste po lewej stronie, numery parzyste po prawej.

Pierwszy dom po lewej stronie, z numerem czterdzieści jeden, należał właśnie do Pat Johnson. Jej sąsiadem był Robert Franklin, który mieszkał pod numerem czterdzieści trzy. Takie ustawienie domów sprawiało, iż były więzień spotykał Pat dosyć często. Prawdopodobnie dlatego, że kobieta wiecznie przesiadywała na ganku i zaczepiała go za każdym razem, gdy tylko zamknął za sobą drzwi.

Kolejną posiadłość zajmowała Arvanita Guri, młoda dziewczyna pochodzenia albańskiego, która przybyła do Norwich kilka lat temu i zaczęła pracę jako księgowa w lokalnej firmie tłumaczeniowej. Mieszkała pod numerem czterdzieści pięć.

Kolejny dom, już ostatni po tej stronie ulicy, należał do Amerykanki pochodzenia ukraińskiego, Switlany Benitskiej. Była to kobieta w średnim wieku, wychowująca samotnie trójkę małych dzieci – jednego chłopca i dwie dziewczynki. Po śmierci męża, Vladimira Benitskiego, pogrążyła się w głębokim smutku i nie potrafiła stawić czoła otaczającej jej rzeczywistości. Dopiero z pomocą psychologów była w stanie odzyskać fizyczną i psychiczną równowagę, która pozwoliła jej wychowywać dzieci tak, jak na prawdziwą matkę przystało.

Naprzeciw domu Switlany Benitskiej znajdowała się posesja państwa van der Laan, małżeństwa pochodzenia holenderskiego. Przybyli do Norwich jakieś dwa lata temu, ale wyraźnie tęsknili za swym krajem i wspominali go przy każdej możliwej okazji. Mieli dwójkę dzieci w wieku pięciu i siedmiu lat, które każdego dnia biegały po ulicy, wykrzykując po holendersku bliżej niezidentyfikowane słowa. Państwo van der Laan mieszkali pod numerem czterdzieści osiem.

Co ciekawe, posiadłość znajdująca się tuż obok od wielu lat stała pusta. Nikt tam nigdy nie zaglądał i tak naprawdę nie było wiadomo, do kogo wcześniej należała. Nawet Pat Johnson nie mogła sobie przypomnieć, aby ktoś kiedykolwiek w niej mieszkał. Pomimo że budynek był dość zaniedbany, nikt nie miał wątpliwości, iż dawniej mieszkała w nim niezwykle zamożna rodzina. Duży ogród przed wejściem, dwa piętra i poddasze, miejsce garażowe na co najmniej dwa samochody. Wszystko to mówiło samo za siebie. Niestety, o historii tego domu nikt nigdy nie słyszał.

Tuż obok znajdowała się posiadłość z numerem czterdzieści cztery, którą zamieszkiwał Włoch o niezwykle wybuchowym temperamencie. Francesco Accardo był mężczyzną grubo po trzydziestce, lecz nadal stanu wolnego. Jako kolekcjoner japońskich mieczy katana prowadził niezwykle aktywne życie, rzadko bywał w domu i jeszcze rzadziej wyjeżdżał na wakacje.

Dom z numerem czterdzieści dwa, który był już ostatnim po prawej stronie ulicy, należał do niezwykle sympatycznego małżeństwa – państwa Choisy. Nie mieli dzieci, ale fakt ten nie przeszkadzał im w czerpaniu radości z życia i nawiązywaniu kontaktów z każdym, kto miał na to ochotę. Linda Choisy była kobietą niezwykle gadatliwą. Często rozmawiała sama ze sobą i wiecznie narzekała na chłodny charakter Jankesów. Miała włosy upięte wysoko na czubku głowy, a jej brązowa od słońca twarz próbowała przebić się przez grubą warstwę makijażu. Erik Choisy był natomiast człowiekiem spokojnym, zrównoważonym i niezwykle pogodnym. Uwielbiał dobre towarzystwo i chętnie opowiadał dowcipy. Od kilkunastu lat pracował jako dyrektor biblioteki publicznej w Norwich.

I to byli już wszyscy mieszkańcy ulicy Otis. Nic więc dziwnego, że znali się dobrze. Warto jednak zaznaczyć, iż pomimo tak bliskiego sąsiedztwa, każdy  zajmował się własnymi sprawami. Każdy, za wyjątkiem Pat. Ona bowiem jako jedyna miała więcej wolnego czasu, a prywatne życie sąsiadów stanowiło dla niej nie lada atrakcję. O wszystkich mieszkańcach Otis Street miała już wyrobioną opinię, lecz ciągle poszukiwała nowych szczegółów, aby w przekonaniu tym się utwierdzić.

Dzień był upalny. Gorzka czekolada rozpuszczała się w dłoni, a słońce przypiekało coraz bardziej. Zbliżała się pora obiadowa, więc Pat postanowiła wrócić do domu. Coś ją jednak zatrzymało. Jakiś dziwny cień po drugiej stronie ulicy.

„Czyżby ten Włoch już wrócił z pracy?”, pomyślała zdziwiona.

Nie, to nie był Włoch. To jakiś nieznajomy. W dodatku miał na sobie garnitur.

„Co za głupota”, stwierdziła Pat. „Przy takiej pogodzie ludzie chodzą prawie nadzy. Tylko idiota mógłby włożyć garnitur. I to w dodatku czarny.”

Niemniej jednak wszystko się zgadzało. Do posesji numer czterdzieści sześć zbliżył się mężczyzna w czarnym garniturze. Otworzył bramę wjazdową i wszedł do środka.

„Czego on szuka w tej ruderze?”, zastanawiała się Pat. „Chyba nie myśli, że tam ktoś mieszka.”

Po chwili mężczyzna znikł za żywopłotem i ślad po nim zaginął.  

 

Po więcej wrażeń zapraszam na www.isabelfuentesguerra.com