JustPaste.it

Widzę ich wszystkich...

Na puste miejsce przy stole wigilijnym wśród żywych...

Na puste miejsce przy stole wigilijnym wśród żywych...

 

Widzę ich wszystkich. W ten jeden dzień, cudownym sposobem są tam wszyscy. I cudów nie dość. Na tę wigilijną chwilę przestrzeń i czas łączą się i dzielą, zakrzywiają i wiją, jak helisa. I to jest oczywiste i proste. Widzę ich wszystkich. Nie są dymem ani ektodermą, powidokiem marnym i mrocznym- jedzą, piją, rozmawiają, modlą się i śpiewają kolędy-są. Niektórzy mają konkretny zapach i rysy. Dziadek ociera z cichym szelestem brodę z tłuszczu, babcia pachnie delikatnie mlekiem, a ciotka naftaliną, choć dziś są odświętni i przebrani stosownie, a dziadek golił się dwa razy.

Nie wszystkich rozpoznaję od razu, wielu domyślam się tylko, a niektórzy nie mają twarzy, choć mają osobowość. Jak ten bohaterski brat babci, ułan, zmarły po wojnie już, gdzieś we Francji. Podobno wpadł pod ciężarówkę. Obcy ludzie pochowali go w grobie nie wiadomo gdzie, a żelazna kurtyna odgrodziła go od nas na wieczność. Podjeżdża pod dom na tej chabecie, która udaje kasztankę i uśmiecha się kpiąco do siostry poprawiając szablę u chudego boku, potem siada do stołu i milczkiem pochłania wszystko przełykając łapczywie. Nie ma twarzy, a wielka grdyka unosi się i opada z cichym dudnieniem. Kiedy już zaspokoi wilczy głód, zaśpiewa pięknym barytonem, że „Gołąbek gruchnie basem”. Na tym jedynym pustym krześle wszędzie go pełno, gestykuluje, tupie nogami, zagarnia powietrze i radość pod siebie, a najmłodsza Helenka nie potrafi zahamować wybuchu śmiechu.

 I to wszystko nie przeszkadza i nie zabiera miejsca stryjecznemu pradziadkowi, który nie ma obu nóg i siedzi na wózku. Stryj nic nie mówi, nie śpiewa i nie je. Ma bardzo wyraźne rysy twarzy zdradzające tylko, że kiedyś był zabójczo przystojny i obronił kraj przed czerwoną zarazą. Bolszewicki potwór odgryzł mu nogę, a drugą gangrena. Gangrena też była potworem, trochę podobnym do Gorgony o wężowych włosach i wilczych kłach, którą gdzieś widziałam na szarej reprodukcji greckiej wazy czerwonofigurowej. Ilustracje mojego dzieciństwa rzadko były kolorowe. Mój dziadek całuje go w ocalałe dłonie i staje karnie na baczność strzelając obcasami.

Ten sam dziadek, którego zawsze lekko się bałam, gdy całował mnie w czoło i czułam szorstkość jego zarostu,  a  który przed chwilą dzielił w oborze różowym opłatkiem krowy, cielęta i owce. Mój pierwszy bunt wobec tradycji-  podkradłam opłatek, by dać wszystkim psom w okolicy choć po kawałku- ja- złodziejka różowych opłatków-psia mama, psia mać. Ja bałam się dziadka, ale on mnie bardziej- miał czerech synów- pierwsza wnuczka wydawała mu się niezwykłym zjawiskiem- czymś kruchym i szlachetnym jak ćmielowska porcelana.  Dziadek nie słyszał albo udawał, że słyszy. Telewizor ryczał na „Dzienniku” na całą wieś i nikt nie kwestionował tego hałasu, gdyż szlachetne blizny wszyscy szanowali. W ‘39 dziadek nie otworzył w porę ust i armata pozbawiła go słuchu. Pewnie z tego powodu wpadł pod ciężarówkę. Jechał na rowerze w wieku 86 lat, właściwie nigdy nie chorował, nie licząc takich obrażeń, jak kopnięcie krowy czy konia. W kółko czytał „Lalkę”- przypominała mu młodość, gdy był szoferem w Warszawie i zastanawiał, czy warto dla babci zmienić wiarę narodową. Chyba nigdy nie żałował.

Babcia żałowała wszystkiego, oprócz Nas- dzieci, wnuków i prawnuków. Świat nigdy już dla niej nie był tak piękny, jak przed tą przeklętą wojną. Ten świat pełen wzniosłego szlachectwa, patriotycznych pieśni i głębokiej wiary. Nigdy nie uwierzyła w ten, który nadszedł i nawet w kościele skarlał i zapadł się w sobie ze wstydu. Nadal dojąc krowy śpiewała „Pieśń Alpuhary”. „Szlajchcianka, psia krew”- mruczał dziadek pod wąsami Witosa, chyba myśląc, że i ona nie słyszy. Teraz znów pogodzeni, złączeni jak na monidle, uśmiechają się do siebie, jak przed tą przeklętą wojną.

Siedzi dużo starsza siostra babci, tak dużo, że mogłaby być jej matką. Ani trochę do niej niepodobna, dostojna starsza pani, przy której się nie klnie i nie opowiada bzdur. Schorowana, ale nigdy nie narzekająca, jakby to było oczywiste. Dopiero tuż przed śmiercią powiedziała córce, że „była w Powstaniu”. Nawet to było wstydem- ta przeklęta wojna. Nikt w mojej rodzinie nie uważał za bohaterstwo, że przeżył wojnę… Przecież tylu nie przeżyło, tylu zginęło. Ani bohaterstwo zginąć, ani umrzeć.

Ojciec babci- ogrodnik na dworze Łempickich – wystarczyło zapalenie płuc  i ta przeklęta wojna. Zostały po nim jabłonie antonówki i kosztele, krzaki białych porzeczek i agrestu. Wspomnienia dawnego świata na zapadłej wsi. W PRL-u zdziczałe i nikomu niepotrzebne, potem i teraz nagle modne. Cóż.. Po innych nie przetrwało nic, jak i po Łempickich…

W tle pustego krzesła i nakrycia, gdzieś z daleka majaczy tylko, mój prapradziadek, chłop pańszczyźniany o butnym i zarazem nostalgicznym spojrzeniu mojego chrześniaka, w grubym kożuchu, który uratował mu życie od cięgów kijem za poturbowanie ekonoma. Uciekł pieszo 70 kilometrów i żył w ukryciu kilka lat, gdy solidarność szlachecka go dopadła i odesłano go do majątku, z którego uciekł. Był silny i przez to cenny, wiec go tylko do nieprzytomności stłukli. Nie umarł, bo założył kożuch. Teraz je do syta i z namaszczeniem dumnie ociera wąsa.

Niektórzy powstają bez twarzy, jak któryś z braci pradziadka, który zyskał twarz młodego Englerta, dopiero po obejrzeniu filmu o Judymie. Bogata rodzina chłopska niedojadała kilka lat, bo wysłano go do Warszawy, by wyuczył się na doktora, a że był zdolny jak wszyscy, skończył medycynę i już mieli do niego dołączyć następni bracia, bo pracował i zarabiał w szpitalu tyle, by utrzymać nie tylko siebie, gdy dopadła go śmierć. Pracował tylko kilka miesięcy- na oddziale zakaźnym wybuchła epidemia cholery. Pochowany został na koszt państwa w zbiorowym grobie zasypanym wapnem. Siedzi i z gracją porusza srebrnymi sztućcami, trzyrzędowy garnitur i sztuczkowe spodnie leżą na nim jak ulał, a on uśmiecha się smutno i już nie ma pretensji do losu.

Siedzą cichutko przy swoich mężach niezwykłe chłopskie baby i zwykła szlachta. Siedzą obok siebie żołnierze wyklęci, akowcy i aelowcy, dziadek mojej matki ukrywający partyzantów w swojej leśniczówce, pod podłogą w sieni, która udawała klepisko i przy nim babcia, która wygląda jak z bajek Disneya, w maleńkich okularach na rumianej twarzy, wciąż z książką w ręce. Siedzi tak spokojnie i wiernie przy każdym ze swoich czterech mężów. Ostatni był o dziesięć lat młodszy od niej, a i tego przeżyła.

 Siedzą dzieci małe i większe, tylko niektóre mają imiona. Boguś ma i ma co roku świeczkę na grobie, choć nikt go już nie pamięta, umarł po wojnie w szpitalu, aż w Warszawie. Każdy mógłby mieć swoją historię, ale nie ma i mieć nie będzie. Pozostał duch, pozostało życie…

Widzę ich wszystkich.

I tylko wciąż nie widzę mojej matki na pustym miejscu dla nieproszonego gościa w wigilię.

Najwyraźniej z wielkiego bólu tracę wzrok. I pamięć.