JustPaste.it

„Krótka historia o Sztuce, od kuchni”

Proces tworzenia tekstu (szczególnie artystycznego) fascynował mnie od dawna. O twórczych dylematach (bądź rażącym ich braku) fikcyjnych bohaterów poniżej. Tekst własnego autorstwa.

Proces tworzenia tekstu (szczególnie artystycznego) fascynował mnie od dawna. O twórczych dylematach (bądź rażącym ich braku) fikcyjnych bohaterów poniżej. Tekst własnego autorstwa.

 

Pichciłam właśnie niewymyślną, tradycyjną zupę o powszedniej nazwie „pomidorowa”, w międzyczasie poszukując kolejnej inspiracji. Nic z zewnątrz nie wskazywało na to, że trudniłam się pisaniem i co za tym idzie, publikowałam teksty w niszowym piśmie dla kobiet (moja złośliwa teściowa mówiła o nim: „brukowiec”). Nic dziwnego! Przecież stałam w kuchennych oparach, grzejąc się pod fartuchem z napisem „Gotowanie, moja pasja” (to się nazywa ironia losu!).

– Już wiem! 

Istotnie, tylko na pozór znajdowałam się w kuchni, przesiąkniętej domowymi zapachami. Tak naprawdę myślami krążyłam wokół nowego pomysłu, który wskutek nagłego olśnienia domagał się rychłego urzeczywistnienia na kartce papieru. A uśmiech miałam przy tym tak rozanielony, że jak gdyby żywcem zdjęty z obrazu Mona Lisy...  Prawie że odlatywałam podczas kolejnego twórczego natchnienia, kiedy...

– Co tutaj tak śmierdzi? – dopadł mnie czyjś ochrypły głos.

– Ach!

Brutalnie sprowadzona na ziemię, odwróciłam się w pociemniałą stronę. Z przedpokoju wyłoniła się sylwetka wysokiego jak dąb mężczyzny –  mojego męża. Był tak wielki, że za każdym razem musiał pochylać się nisko, by przypadkiem nie uderzyć głową we framugę drzwi. Dotychczas nie sprawiało mu to trudności, lecz tym razem nieomal dorobiłby się guza.

– Te cholerne drzwi! – burknął ze złością i dodał: – Co ty wyprawiasz?!

Łypnął złowrogo na garnek.

– Och! – jęknęłam. 

Zupa szalała w roztańczonym na dobre rondlu, beztrosko kipiąc na boki… Pospiesznie odcięłam dopływ energii, przekręcając pokrętło.

– Nie to!

Zepchnął mnie na bok i w tempie, którego mógłby mu pozazdrościć sam filmowy Rambo przełożył zwęglony naleśnik na pierwszy lepszy talerz. Przyglądałam się zaistniałej scenie z podziwem, namyślając jednocześnie, gdzie podziała się moja podzielność uwagi…

– Gdzie ty masz głowę? Spaliłabyś nam chatę – rzucił z reprymendą.

„Nie chatę, lecz dom” – poprawiłam go w myślach.

Od ubiegłej środy chodził struty i tryskał jadem. Doskonale wiedziałam, co zabiło jego namiastkę romantyzmu: brak spełnienia. Mąż pracował w ośrodku dla trudnej młodzieży i starał się naprawiać zranione, młode umysły. Łatwo zgadnąć, że nie zawsze odnosił sukcesy na miarę wskrzeszenia Łazarza. To dlatego teraz przemawiało przez niego obszerne jak morze, obrażone na cały świat ego.  

- Ojoj! Co to za nieszczęście się stało?

W miejsce rozgrywającego się dramatu powłóczył nogami mój utrapieniec – jak zawsze, z tym wiecznie przylepionym, drwiącym uśmieszkiem. On i mąż znali się jak łyse konie. Niechwalebne dzieje ich przyjaźni sięgały do czasów formowania babek z piasku i szarżowania dookoła nich zabawkowymi samochodzikami… Pomimo ewidentnej zażyłości między obojgiem nie pojmowałam fenomenu ich znajomości. Szczerze mówiąc, działała mi ona na nerwy. Byli jak Flip i Flap! Jeden traktował życie śmiertelnie poważnie, drugi stroił sobie ze wszystkiego żarty. Najczęściej kosztem jakiegoś nieboraka. Mało? O ile ten pierwszy wykazywał się wzorową obowiązkowością, o tyle ten drugi był zwykłym obibokiem. Miałam tego po dziurki w nosie.

– To znów ty… – westchnęłam ciężko i przeciągle, jak gdybym miała za chwilę wyzionąć ducha.

– Nalej nam lepiej zupy! – zarządził małżonek.

Siadłszy następnie przy okrągłym stole niczym król Artur, zawezwał do siebie swego pożal się Boże Lancelota. Ten potoczył w jego kierunku niezgrabnym krokiem i umieścił rozleniwiałe pośladki na nowiusieńkim krześle (sprowadzonym prosto z zagranicznego salonu meblowego). Tymczasem mnie – nieszczęsnej Ginewrze – przyszło mieszać w garnku z zupą…  

– Fiu, fiu! To chyba prawdziwe drewno?

Flap zabrał się za obmacywanie krawędzi mebla.

– Dajże spokój z awangardą! W brzuchu mi burczy! – ozwał się Flip. – Gdzie ta zupa…?!

„Boże, daj mi cierpliwość” – pomyślałam.     

– Już!!! Poczekać to nie łaska? – żachnęłam się. – Macie tu…

Postawiłam z trzaskiem garnek.

– Ot, cała wasza zupa! Możecie żreć do woli…! 

Rzucili się na nią jak na najcenniejszy łup świata.

– Niebo w gębie! – orzekł Flap.

Mamlał w zębach kawałek pochwyconego mięsa. Mimowolnie skrzywiłam się na widok jego rozdziawionej paszczy i nagle podskoczyłam. „Boże, jak on na mnie działa? Znów diabli wzięli całą ogładę towarzyską!” – powiedziałam do siebie.   

– Piwa chcesz…? – zagadnął gospodarz domu.

Co się dalej działo, nie wiem. Doświadczyłam tak silnego wstrząsu na poziomie twórczym, iż zastygłam w bezruchu. Jedyne, co nadal pozostało we mnie ruchliwe, to komórki mózgowe, rozpaczliwie usiłujące osiągnąć poprzedni stan wzlotu. Czy byłam kolejną z tych nienasyconych, którzy „widzą dalej niż kawałek kiełbasy”*? Tych naiwniaków, którzy w pocie czoła próbują wysublimować to, co z natury nieuwznioślone? Desperatów, co nawet jeśli ciągnięci w dół, usilnie zmierzają ku górze?  

W tamtym momencie, gdyby ktoś mi powiedział, że sztukę tworzy się dla przyjemności, nazwałabym go ignorantem. Cokolwiek twórczego się we mnie ostało, rodziło się w bólach powszedniości.

– Mniam, mniam!

W tle było słychać radosne piski Flipa i Flapa.  Ku mojemu zdziwieniu nagle i ja poweselałam. Oto, w spragnionym napełnienia poznawczego umyśle zabłysła żarówka zrozumienia, jak u Pomysłowego Dobromira.

„Czyżby pisarze tworzyli nie w stanie pełnego nasycenia, lecz z poczucia niedosytu…?” – pomyślałam.

W przypływie czułości spojrzałam łaskawiej na moich dwóch komediantów – przeciętnych zjadaczy chleba...

 

*Cytowany fragment tekstu zaczerpnięty z filmu pt. „Dzień Świra”.