JustPaste.it

Niebieskie ptaki

Przygotowania do zaprezentowania lokalnej publiczności przełomowego dzieła krajowej awangardy przebiegały w głębokiej tajemnicy.

Przygotowania do zaprezentowania lokalnej publiczności przełomowego dzieła krajowej awangardy przebiegały w głębokiej tajemnicy.

 

Wartko płynący ze strefy Gender strumień euro niepostrzeżenie odmienił nasze miasteczko. Rzutki, a na piar czuły burmistrz upiększył kostką brukową co się dało. Dla uzyskania lepszego efektu sfinalizował większość swoich estetycznych, godnych włodarza pomysłów na dawnym targowisku, które jeszcze za komuny zostało podniesione do godności centralnego placu, nazywanego przez autochtonów Rynkiem. Upiększona zadrzewionym skwerem owa wyrwa po zakazanym przez komuchów szemranym handelku z roku na rok nabierała typowej dla prowincjonalnych dziur swojskości. Rachityczne trawniki pokryła sieć wydeptanych ścieżek, skracających kilometraż wędrówki ludziom, łażącym w poszukiwaniu niezbędnych do przeżycia towarów, w upaństwowionych, pożydowskich sklepikach. O letniej porze, nieliczne ławki z powyrywanymi deskami, malowane lichą farbą raz w roku, zawsze przed 1 Majem, okupowała nieliczna raczej żulia. Widoku dopełniali etatowi alkoholicy, których według zapewnień władzy ludowej w ogóle miało nie być. Ten sarmacki krajobraz nie oparł się jednak sile niemieckich pieniędzy. To straszne zadupie w szybkim tempie nabrało estetyki porównywalnej do przynależnej schludnym, bawarskim miejscowościom. Ludzie też jacyś inni. Zamiast wydeptywać, jak kiedyś bywało rachityczne trawniki lichymi butami podjeżdżali teraz sprowadzonymi z niemieckich szrotów audicami, żeby zaparkować swoje dumne bryki przed zawalonymi wszelakim dobrem marketami. Na ekskluzywnych ławkach parkowych zasiadali nowi menele. Szpanujący przybrudzonymi, chińskimi podróbami markowych, zachodnich ciuchów, uraczeni aromatem i mocą nalewek na odkażonym spirytusie ciągnęli sobie dla kurażu browarki z metalowych puszek. W niczym nie przypominali zapitych oberwańców z minionej epoki. O historycznej ciągłości z tamtymi pariasami socjalizmu przypominały tylko ich czerwone gęby ozdobione nosami w kolorze sinego fioletu i podobna mocno bełkotliwa gadka. O ile sposób wymowy i język plugawy tej nowej, kasty patologicznej były reliktem sarmackiej tradycji pijackiej, to samoocena parkowych rezydentów i treść toczonych przez nich sporów daleko odbiegała od zakompleksionej mentalności ich peerelowskich poprzedników. Agresję tamtych skutecznie gasiła milicyjna pałka, a byt kształtował strach przed wszechpotężną władzą gliniarzy i mściwością ormowców. Następcy, nadający centralnemu skwerowi swoisty koloryt, to już prawdziwe paniska, znający swoje prawa, a nieprzyjmujący na siebie jakichkolwiek obowiązków. Posiedli natomiast optymalną wiedzę o powinnościach władzy wobec nich. Napawali się patriotyczną dumą, szczególnie od czasu, kiedy zabiegająca o głosy w wyborach populistyczna partia obdarzyła ich górnolotnie tytułem suwerena. Ta nowa kasta patologiczna psioczyłaby sobie bezkarnie i do woli na złodziejskie elity, pomstowała na drażniącą ich dumę nadmierną dociekliwość urzędników magistratu przyznających zapomogi i na szczupłość wypłacanych im jak z łaski kwot, gdyby nie nadmierna ambicja burmistrza Anastazego, Otóż włodarz ów uznał, chyba przedwcześnie, że chleba dosyć, więc potrzebne są igrzyska. A że człowiekiem był ze wszech miar ambitnym nie zadawalało go disco polo na dorocznych dniach miasteczka i postanowił obdarzyć współobywateli wydarzeniem kulturalnym z wyższej półki. Jak postanowił, tak uczynił. Oglądając w telewizji relację z warszawskiej Zachęty zobaczył na ekranie znajomą twarz. Po chwili skojarzył sobie, że wychwalany przez luminarzy kultury twórca, to jego kolega ze szkolnej ławy. – O to mi chodziło – zawołał. Ni zwlekając przypomniał się mistrzowi przez internet i zaproponował kontrakt na wydarzenie kulturalne najwyższej rangi dla znudzonego dobrostanem ludu. Artysta, którego imienia nie zdradzę miał pełne szuflady dyplomów, a regały zapchane licznymi statuetkami. Cierpiał natomiast na chroniczny brak gotówki. Nic wiec dziwnego, że w try miga zjawił się miejscowości rządzonej dotąd szczęśliwie przez Anastazego. Zanim jednak odwiedził przyjaciela w bogato wyposażonym gabinecie pospacerował sobie po nowiutkich chodnikach z brukowej kostki. Podziwiał ekskluzywne ławki na centralnym skwerze i porozmawiał z okupującymi je menelami nowego formatu. Nie od dziś wiadomo, że genialne pomysły przychodzą ludziom do głowy podczas spacerów. Tak było i tym razem. Zanim nasz geniusz sztuki dotarł do Ratusza miał gotowy plan artystycznej prowokacji godnej największych galerii wystawienniczych. Po gorącym powitaniu zapoznał z nim burmistrza Anastazego. Burmistrzowi pomysł szkolnego kolegi z początku wydawał się nieco ekscentryczny. Wahał się przez chwilę, lecz sława wielkiego artysty przeważyła szalę na rzecz wdrożenia niecodziennego eksperymentu. Przygotowania do zaprezentowania lokalnej publiczności przełomowego dzieła polskiej awangardy przebiegały w zupełnej tajemnicy. To miała być szokująca niespodzianka, która po zaszokowaniu miejscowych wypłynie za sprawą głównych mediów na kulturalne wyżyny, gdzie olśni zarówno koneserów sztuki przez wielkie S, jak i spragnionych artystycznych przeżyć szeregowych konsumentów kultury, oraz stanie się dominującym trendem nowoczesnej awangardy. Pewnego, wiosennego dnia jeden z meneli zwany Framerem dostrzegł wiszący na dorodnym, wymodelowanym przez firmę od liftingu parkowej zieleni dorodnym klonie, pomalowany na jaskrawą czerwień niewielki obiekt. To coś jako żywo przypominało budkę lęgową dla ptaków. – O qrwa - zawołał Framer i wskazał ręką w kierunku przytwierdzonego do pnia małej, dziwnej budowli. W jego głosie brzmiało zdumienie poszyte ekscytacją. Ten okrzyk zaalarmował i wzbudził niepokój pozostałych meneli okupujących owe, ekskluzywne, parkowe ławki. Zaczęli się więc gromadził wokół kolegi i patrzyć w kierunku wciąż wskazywanym przez jego wyciągnięte ramię. – O qrwa – powtarzali za Framerem jeden po drugim. Ich zdumienie obudził fakt, że ta z pozoru normalna budka lęgowa nie miała żadnego otworu wejściowego. Podekscytowanie tych ludzi przerodziło się w szok, kiedy dostrzegli, na pozostałych drzewach rosnących na skwerze identyczne zaślepione domki, jakoby do użytku ptakom przeznaczone. Po drugiej stronie ulicy, w samochodzie za zaciemnionymi szybami burmistrz Atanazy i jego przyjaciel awangardowy artysta triumfowali. Artystyczna prowokacja przyniosła już oczekiwany efekt, choć był to zaledwie początek eksperymentu. Następne elementy tej audiowizualnej, prowokującej instalacji miały być kolejno prezentowane w żywym, miejskim plenerze. Cdn.