JustPaste.it

Nie każdy kto mówi Panie umie kochać

«To nie ci, którzy wzywają Mnie: “Panie”, posiądą Mnie, gdyż to nie przez słowo, lecz przez czyny ukazuje się miłość i szacunek. Doświadczysz takiej litości, jaką sam miałeś.»

«To nie ci, którzy wzywają Mnie: “Panie”, posiądą Mnie, gdyż to nie przez słowo, lecz przez czyny ukazuje się miłość i szacunek. Doświadczysz takiej litości, jaką sam miałeś.»

 

 

162. MARIA I MACIEJ

Napisane 8 października 1945 i 20 sierpnia 1944. A, 6674 i 3357-3363

Widzę ponownie jezioro Meron w mroczny deszczowy dzień... Błoto i chmury. Cisza i mgła. Horyzont niknie w chmurach. Łańcuch Hermonu ogarnęły warstwy niskich chmur. Jest tu równina wzniesiona, usytuowana blisko małego jeziora o barwie szarej i żółtawej, z powodu błota tysięcy wezbranych strumyków oraz z powodu zachmurzonego listopadowego nieba. Z tego miejsca dobrze widać małe lustro wody. Zasila je górny Jordan, który wypływa następnie, żeby wpaść do innego, większego jeziora: Genezaret.

Zapada zmierzch, coraz smutniejszy i deszczowy. Jezus idzie drogą przecinającą Jordan za jeziorem Meron, żeby wejść na ścieżkę prowadzącą bezpośrednio do jakiegoś domu...

Jezus mówi: «Tu umieścicie wizję sierot Macieja i Marii, daną 20 sierpnia 1944.» To kolejna słodka wizja Jezusa i dwojga dzieci.

Widzę Jezusa idącego ścieżką poprzez pola. Zostały z pewnością niedawno obsiane, gdyż ziemia je jeszcze pulchna i ciemna, właśnie taka jak po niedawnym zasiewie. Jezus zatrzymuje się, żeby pogłaskać dwoje dzieci: chłopca, który ma nie więcej niż cztery lata, i dziewczynkę, która może mieć osiem lub dziewięć lat. Muszą to być dzieci bardzo biedne, bo mają na sobie wypłowiałe i podarte szaty. Twarzyczki ich są bardzo smutne i cierpiące.

Jezus o nic nie pyta. Patrzy na nie tylko przenikliwie, głaszcząc je. Potem idzie pośpiesznie do domu, widocznego u kresu dróżki. Jest to dom wiejski, lecz dobrze utrzymany. Zewnętrzne schody pną się od ziemi na taras. Na nim znajduje się altana z winorośli, teraz pozbawionej już gron i liści. Jedynie kilka ostatnich, już pożółkłych liści zwisa i porusza się pod wpływem wilgotnego wiatru tego brzydkiego jesiennego dnia. Na parapecie domu gruchają gołąbki, czekając na wodę zapowiadaną przez szare i zachmurzone niebo.

Jezus, a za Nim apostołowie, popycha prostą furtkę w małym murze z wysuszonych kamieni, otaczającym dom. Wchodzi na podwórze - my powiedzielibyśmy: klepisko - na którym znajdują się studnie, a w głębi - palenisko. Tak przypuszczam, gdyż ściana tej komórki jest przyciemniona od dymu, który wydobywa się nawet teraz. Wiatr zaś popycha go ku ziemi.

Jakaś niewiasta – słysząc odgłos kroków – ukazuje się na progu komórki. Ujrzawszy Jezusa wita Go radośnie i biegnie do domu, żeby uprzedzić [gospodarza]. Stary i otyły mężczyzna staje teraz we drzwiach domu i spieszy ku Jezusowi:

«To wielki zaszczyt, Nauczycielu, ujrzeć Ciebie!»

Wita Go. Jezus odpowiada Swoim pozdrowieniem:

«Pokój niech będzie z tobą! Noc nadchodzi i zbliża się deszcz. Proszę cię o schronienie dla Mnie i dla Moich uczniów.»

«Wejdź, Nauczycielu. Mój dom należy do Ciebie. Służąca wyjmie z pieca chleb. Raduję się, że mogę Ci ofiarować ser z [mleka] moich owiec i owoce z mojej posiadłości. Wejdź, wejdź, wiatr jest wilgotny i zimny...» – pełen serdeczności przytrzymuje otwarte drzwi i kłania się, kiedy wchodzi Jezus.

Potem jednak nagle zmienia ton [głosu], zwracając się do kogoś, kogo widzi, i mówi z gniewem:

«Ty znowu tutaj? Odejdź. Nie ma tu nic dla ciebie. Idź stąd. Zrozumiałaś? Tutaj nie ma miejsca dla włóczęgów... i być może złodziei jak ty...» – mruczy przez zęby.

Dziecięcy głos odpowiada żałośnie: «Litości, panie. Przynajmniej chleba dla mojego braciszka. Jesteśmy głodni...»

Jezus, który wszedł akurat do rozległej kuchni – rozweselanej przez wielki ogień spełniający rolę lampy - wychodzi na próg. Ma zmienione oblicze: poważne i smutne. Pyta nie gospodarza, lecz wszystkich. Wydaje się zadawać pytanie spokojnemu powietrzu, pozbawionemu liści figowcowi, mrocznej studni:

«Kto jest głodny?»

«Ja, Panie. Mój brat i ja. [Chcemy] tylko chleba i odejdziemy.»

Jezus wyszedł teraz na zewnątrz, w całkowite ciemności, bo zmierzch już zapadł i bliski jest deszcz.

«Podejdź» – mówi [Jezus].

«Boję się, Panie!» [– odpowiada dziewczynka.]

«Podejdź, mówię ci. Nie bój się Mnie.»

Zza rogu domu wychodzi dziewczynka. Jej nędznej szaty czepia się mały braciszek. Podchodzą pełni lęku. Nieśmiało patrzą na Jezusa i ze strachem - na pana domu, który patrzy na dzieci groźnie i mówi:

«To włóczęgi, Nauczycielu. I złodzieje. Przed chwilą przyłapałem ich, jak grzebali w pobliżu gniotownika. Z pewnością dziewczynka chciała tam wejść, żeby coś ukraść. Kto wie, skąd przychodzą. Nie są z tej okolicy...»

Jezus wydaje się nie słuchać. Patrzy uważnie na dziewczynkę o małej, bladej twarzy, na jej rozplecione warkocze, dwa ogonki opadające za uszami, przymocowane po bokach dwoma kawałkami materiału. Twarz Jezusa nie jest surowa, kiedy patrzy na biedne dziecko. Jest smutny, lecz uśmiecha się, żeby jej dodać odwagi.

«Czy to prawda, że chciałaś coś ukraść? Powiedz prawdę.»

«Nie, Panie. Poprosiłam o kawałek chleba, bo byłam głodna. Nie dostałam. Zobaczyłam omaszczoną skórkę, tam, na ziemi, blisko gniotownika, i poszłam ją podnieść. Jestem głodna, Panie. Wczoraj dostałam jeden chleb i zachowałam go dla Macieja... Dlaczego nie włożyli nas do grobu z mamą?»

Dziewczynka płacze rozpaczliwie, a brat jej wtóruje.

«Nie płacz! – Jezus pociesza ją, głaszcząc i przyciągając do Siebie – Odpowiedz: skąd jesteś?»

«Z Równiny Ezdrelońskiej.»

«I przyszłaś aż tutaj?»

«Tak, Panie.»

«Od dawna twoja matka nie żyje? A masz ojca?»

«Mojego ojca zabiło słońce w czasie żniw, a mama umarła w zeszłym miesiącu... ona i dziecko, które się rodziło, razem umarli...»

Płacze jeszcze mocniej.

«Nie masz krewnych?» [– pyta Jezus.]

«Przybywamy z bardzo daleka! Byliśmy ubodzy... Ojciec musiał się nająć do służby. Teraz nie żyje... i mama też umarła.»

«Kto był waszym panem?»

«Faryzeusz Izmael...»

«Faryzeusz Izmael!...»

Nie sposób wyrazić, jakim tonem Jezus powtarza to imię.

«Sama odeszłaś, czy on cię odesłał?» [– pyta Jezus.]

«On mnie odesłał, Panie. Powiedział: “Na drogę, zgłodniałe psy!”»

«A ty, Jakubie, dlaczego nie dałeś chleba tym dzieciom? Chleba.... trochę mleka i garść siana, żeby im ulżyć w zmęczeniu?...»

«Ależ... Nauczycielu... mam chleba akurat dla mnie... i mleka jest mało... a umieścić je w domu... tacy są jak wałęsające się zwierzęta. Jeśli się do nich uśmiechniesz, już nie odejdą...»

«Brak ci miejsca i pożywienia dla dwojga nieszczęśliwych? Naprawdę możesz to powiedzieć, Jakubie? Obfitość plonów, wina, ilość oliwy i owoców rozsławiły twą posiadłość tego roku z powodu urodzaju. Pamiętasz o tym jeszcze? W ubiegłym roku grad zniszczył twoje dobra i niepokoiłeś się o [środki do] życia... Przyszedłem i prosiłem cię o chleb... Usłyszałeś Mnie kiedyś, jak przemawiałem, i pozostałeś Mi wierny... i w twoim smutku otwarłeś przede Mną serce i dom, dałeś Mi chleb i schronienie. A co Ja ci powiedziałem, odchodząc, następnego ranka? “Jakubie, pojąłeś Prawdę. Bądź zawsze miłosierny, a dostąpisz miłosierdzia. Za chleb, jaki dałeś Synowi Człowieczemu, te pola dadzą ci obfitość pszenicy i będą tak ciężkie, jakby miały w sobie ziarna morskiego piasku; oliwki będą ciężkie od owoców, a jabłonie ugną się pod ciężarem jabłek.” To wszystko miałeś i w tym roku jesteś najbogatszy w tej okolicy. A jednak odmawiasz chleba dwojgu dzieciom!...»

«Ale Ty byłeś Rabbim...»

«Właśnie dlatego, że Nim jestem, mógłbym uczynić chleb z kamieni. One – nie. Teraz mówię ci: ujrzysz nowy cud, ale wywoła on twą udrękę, wielką męczarnię... Jednak, uderzając się w piersi, powiedz: “Zasłużyłem na to”.»

Jezus zwraca się do dzieci:

«Nie płaczcie. Idźcie do tego drzewa i nazrywajcie [owoców].»

«Ale już nic na nim nie ma, Panie...» - wyraża swe zastrzeżenia dziewczynka.

«Idź» [– poleca jej Jezus.]

Dziewczynka odchodzi i wraca z sukienką podniesioną i pełną pięknych czerwonych jabłek.

«Jedzcie i chodźcie ze Mną» – [mówi do nich Jezus,] a do apostołów: – Chodźmy zaprowadzić tych dwoje dzieci do Joanny, żony Chuzy. Ona potrafi przypomnieć sobie o otrzymanych dobrodziejstwach i jest miłosierna z miłości do Tego, który był miłosierny wobec niej. Chodźmy.»

Mężczyzna, oszołomiony i udręczony, próbuje uzyskać przebaczenie:

«Jest noc, Nauczycielu. Zaraz zacznie padać, kiedy będziesz w drodze. Pozostań w moim domu. Służąca zaraz wyjmie chleb z pieca... Dam Ci również dla nich.»

«Nie trzeba. Dałbyś go nie z miłości, lecz z lęku przed obiecaną karą.»

Jakub pokazuje jabłka, zerwane z drzewa przedtem ogołoconego – które dwoje zagłodzonych dzieci je łapczywie – [i mówi]:

«A więc to nie jest ten cud?»

«Nie...» – Jezus jest bardzo surowy.

[por. Mt 7,21; Łk 6,46] «O! Panie, Panie! Miej litość nade mną! Zrozumiałem! Ukarzesz mnie w moich plonach! Litości, Panie!»

«To nie ci, którzy wzywają Mnie: “Panie”, posiądą Mnie, gdyż to nie przez słowo, lecz przez czyny ukazuje się miłość i szacunek. Doświadczysz takiej litości, jaką sam miałeś.»

«Kocham Cię, Panie...» [– odzywa się Jakub]

«To nie jest prawdą. Kocha Mnie ten, kto kocha. Takie bowiem jest Moje nauczanie. Ty kochasz tylko siebie. Kiedy będziesz Mnie kochał tak, jak tego nauczałem, wtedy Pan powróci. Teraz odchodzę. Moja siedziba jest w wypełnianiu dobra, w pocieszaniu strapionych, w ocieraniu łez sierotom. Jak kura rozpościera swe skrzydła nad bezbronnymi kurczętami, tak samo Ja rozwijam Moją moc nad tymi, którzy cierpią i są udręczeni. Chodźcie, dzieci. Wkrótce będziecie mieć dom i chleb. Żegnaj, Jakubie.»

[Apostołowie] odchodzą niezadowoleni. Biorą na ręce dzieci: Andrzej – dziewczynkę i owija ją swoim płaszczem, Jezus zaś bierze chłopca. Odchodzą małą ścieżką, teraz pogrążoną w ciemnościach, obciążeni tym żałosnym ciężarem, który już nie płacze.

Piotr mówi:

«Nauczycielu! To wielkie szczęście dla nich, że przyszedłeś. Ale dla Jakuba!... Co mu uczynisz, Nauczycielu?»

«Sprawiedliwość. Nie zazna głodu, bo jego spichrze są zaopatrzone jeszcze na długi czas. Dozna jednak niedostatku, gdyż nasiona nie wydadzą plonu, a oliwki i jabłonie będą mieć same liście. Ci niewinni mają nie ode Mnie, lecz od Ojca chleb i dach. Mój Ojciec bowiem - Ten, który daje gniazdo i pożywienie ptakom w lesie - jest także Ojcem sierot. Będą mogły powiedzieć - a wraz z nimi wszyscy nieszczęśliwi, którzy potrafią pozostać dla Niego “synami niewinnymi i czułymi” – że w ich małą dłoń Bóg włożył pokarm i z ojcowską troską zaprowadził je pod gościnny dach.»

Wizja się kończy. Pozostaje we mnie wielki pokój.

 

 

164. «NIE MA NĘDZY, KTÓREJ JEZUS NIE MÓGŁBY PRZEMIENIĆ W BOGACTWO»

Napisane 21 sierpnia 1944. A, 3372-3376

Maryja mówi:

«Mario, mówi do ciebie Matka. Mój Jezus mówił ci o dziecięctwie ducha, koniecznym wymogu dla zdobycia Królestwa. Wczoraj ukazał ci stronicę Swego życia Nauczyciela. Widziałaś dzieci, biedne dzieci. Czy nie ma tu nic więcej do powiedzenia? Ależ tak. I Ja ci to mówię. Tobie, którą chcę uczynić coraz droższą dla Jezusa. To odcień w obrazie, który przemawiał do twego ducha dla duchów wielu [ludzi], a to odcienie czynią obraz pięknym. One ujawniają talent malarza i mądrość obserwatora. Ja zwracam ci uwagę na pokorę Mego Jezusa.

Ta biedna dziewczynka w prostocie swej niewiedzy nie podchodzi z inną [postawą] do grzesznika o skamieniałym sercu, jak do Mojego Jezusa. Ona bowiem nic nie wie o Rabbim ani o Mesjaszu. Mniej nawet niż mała dzikuska. Żyła bowiem na polach, w domu, w którym pogardzano Nauczycielem. Faryzeusz Izmael gardził Moim Jezusem, nigdy więc nie słyszała o Nim ani nigdy Go nie widziała.

Ojciec i matka – złamani wyczerpującą pracą, jakiej wymagał okrutny pan – nie mieli czasu ani możliwości podnieść głowy znad ziemi, którą uprawiali. Być może słyszeli krzyk “hosanna” w czasie sianokosów lub zbierając owoce i winne grona, lub kiedy rozgniatali oliwki twardym kamieniem... Być może podnieśli na chwilę spracowane głowy. Lecz lęk i utrudzenie sprawiały, że natychmiast opuszczali głowy pod swym jarzmem. I umarli, myśląc, że świat był jedynie nienawiścią i cierpieniem. Świat zaś, przeciwnie, był miłością i dobrem, odkąd Mój Jezus kroczył po nim Swymi świętymi stopami. Umarli jako niewolnicy bezlitosnego pana. Nie spotkali ani jeden raz spojrzenia i uśmiechu Mojego Jezusa, nie usłyszeli Jego słowa, które dawało duchowi bogactwo, dzięki któremu potrzebujący czuli się bogatymi, głodni – nasyconymi, chorzy – zdrowymi, cierpiący – pocieszonymi.

Zauważcie, że Jezus nie mówi [do biednej dziewczynki]: “Ja jestem Panem. Nakazuję ci więc: zrób to”. Jezus zachowuje anonimowość. I mała dziewczynka – niewykształcona w takim stopniu, że nawet widząc cud na jabłoni pozbawionej liści, która ma na jednej gałęzi mnóstwo owoców dla zaspokojenia ich głodu – nie rozumie i nadal mówi do Niego: “panie”. Tak samo mówiłaby do Izmaela, swego pana, oraz do okrutnego Jakuba. Czuje jednak, że przyciąga ją ten dobry Pan, bo dobroć zawsze przyciąga. Ale nic więcej. Idzie za Nim ufnie. Od razu instynktownie Go pokochała ta biedna dziewczynka, zagubiona w świecie i w niewiedzy chcianej przez świat, “przez wielką liczbę możnych i hulaków”, którzy chętnie trzymają w niewiedzy poddanych. Mogą ich wtedy dręczyć z większą swobodą i wykorzystywać, kierując się większym skąpstwem.

Dziewczynka potem dowie się, kim był ten biedny jak ona “Pan”, który dał jej cudowne owoce. [Biedny, gdyż był] bez domu i pożywienia, bez matki, bo wszystko opuścił z miłości do człowieka, nawet dla tego małego człowieka, którym była ona: biedna dziewczynka. On chciał jej sercu i wargom odjąć gorycz i złość ludzką, która wywołuje nienawiść nieszczęśliwych do potężnych. [Uczynił to dzięki] owocom Ojca, a nie kawałkiem suchego chleba, ofiarowanego zbyt późno – chleba, który zawsze miałby dla niej smak zawziętości i łez.

Zaprawdę jabłka te przypominały owoc Ziemskiego raju. Owoc, który zstąpipił na gałąź dla Dobra i dla Zła, oznaczał uwolnienie z wszystkich nędz. Najpierw z [nędzy] nieznajomości Boga dla dwojga sierot. Oznaczał też karę dla tego, który – znając już Słowo – postąpił tak, jakby go nie znał. Dziewczynka dowie się potem, kim jest Jezus, dzięki dobrej [Joannie], która ją przyjmie w imię Jezusa. Dla niej wielokrotnie był Wybawicielem: od głodu, od niepogody, od niebezpieczeństwa świata, od grzechu pierworodnego.

[Potem dziewczynka] zawsze widziała Jezusa w świetle tamtego dnia. Zawsze ukazywał się jej już jako Pan dobry bajeczną dobrocią; Pan, który rozdawał pieszczoty i podarki; Pan, który sprawił, że zapomniała o tym, iż nie ma ojca ani matki, dachu i odzienia. On bowiem był dobry jak ojciec i łagodny jak matka. On dał dom ich zmęczeniu i okrył ich nagość własną piersią i płaszczem Swoim oraz tych, którzy z Nim byli.

To światło ojcowskie i słodkie nie zginęło pod potokiem jej łez nawet wtedy, gdy dowiedziała się, że umarł umęczony na krzyżu; ani wtedy, gdy jako mała wierna pierwszego Kościoła ujrzała, czym stało się oblicze jej “Pana” pod razami i cierniami, i kiedy rozmyślała, jaki jest teraz w Niebiosach, po prawicy Ojca. To Światło uśmiechnęło się do niej w jej ostatniej godzinie na ziemi, prowadząc ją bez obawy ku jej Zbawcy. To światło nadal się jeszcze do niej uśmiecha, niewysłowione w słodyczy, we wspaniałości Ra.

Jezus i na ciebie tak patrzy. Patrz na Niego zawsze jak twoja imienniczka z przeszłości i bądź szczęśliwa z powodu Jego miłości. Bądź prosta, pokorna i wierna jak biedna mała Maria, którą poznałaś. Zobacz, dokąd doszła, choć była biedną małą: nic nie wiedzącą dziewczynką z Izraela. Doszła do Serca Boga. Miłość objawiła się jej, tak samo jak tobie, i stała się mądrą prawdziwą Mądrością.

Miej wiarę. Zachowuj spokój. Nie ma nędzy, której Mój Syn nie mógłby przemienić w bogactwo. Nie ma samotności, której nie potrafiłby napełnić. Nie ma uchybień, jakich On nie mógłby wymazać. Przeszłość już nie istnieje, kiedy miłość ją niweczy. Nie ma nawet okropnej przeszłości. Masz się lękać ty, skoro łotr Dyzma się nie bał? Kochaj, kochaj i niczego się nie bój.

Mama opuszcza cię ze Swoim błogosławieństwem.»

165. «CHCIAŁBYM, ŻEBY SIEROTY MIAŁY MATKĘ»

Napisane 11 października 1945. A, 6676-6688

Jezioro Tyberiadzkie jest jak szary obrus. Wydaje się tak ciężkie, jakby było ze zmatowiałej rtęci. Pojawia się tylko lekka zmęczona fala. Nie udaje się jej nawet wywołać piany. Zatrzyzymuje się, po zaznaczeniu się lekkim ruchem, i pod przygasłym niebem nabiera na całej swej rozciągłości jednolitej barwy.

Piotr i Andrzej są przy swojej łodzi. Jakub i Jan – przy swojej. Przygotowują się do odpłynięcia z małej plaży w Betsaidzie.

Pachną zioła i ziemia nasycona wodą. Lekkie mgły rozciągają się nad łąkami w kierunku Korozain. Wszędzie panuje listopadowy smutek.

Jezus wychodzi z domu Piotra. Prowadzi Macieja i Marię. Ręka Porfirei odziała dzieci z iście matczyną troską. Zastąpiła małą sukienkę Marii jedną z szat Margcjama. Maciej jednak jest zbyt mały, aby dostąpić tej samej łaski. Drży więc jeszcze w swej wypłowiałej płóciennej tunice. Porfirea, ogarnięta litością, powraca do domu. Wychodzi stamtąd z kawałkiem derki, okrywa nią chłopca, jakby to był płaszcz. Jezus dzkuje jej. Ona zaś klęka, żeby się pożegnać, i odchodzi po ostatnim pocałunku dwojga sierot.

«Ona chętnie wzięłaby jeszcze tych dwoje, żeby mieć więcej dzieci...» – mówi Piotr, który obserwował scenę.

Teraz pochyla się, żeby ofiarować dwojgu dzieciom po kawałku chleba z miodem. Przechowywał go pod ławką w łodzi. To wywołuje śmiech Andrzeja, który mówi do niego:

«Ech, a ty nie? Skradłeś nawet miód swej żonie, żeby dać trochę radości tym dzieciom.»

«Skradłeś! Skradłeś! Miód jest mój!»

«Tak, ale moja szwagierka oszczędza go zazdrośnie, bo to jest miód dla Margcjama. A ty, wiedząc o tym, szukałeś go tej nocy, boso jak złodziej, w kuchni, żeby go wziąć na ten chleb. Widziałem cię, bracie, i śmiałem się, bo rozglądałeś się wokół siebie jak dziecko, które boi się matczynych klapsów.»

«Okropny szpiegu» – mówi śmiejąc się Piotr.

Obejmuje swego brata, a [Andrzej] całuje go i mówi:

«Mój drogi bracie...»

Jezus obserwuje ich i szczerze się śmieje. Stoi pomiędzy dwojgiem dzieci, które łapczywie przełykają chleb. Z Betsaidy przychodzi ośmiu pozostałych apostołów. Być może gościli u Filipa i Bartłomieja.

«Szybko!» – woła Piotr i bierze jednocześnie dwoje dzieci, żeby je wnieść do łodzi bez zamoczenia ich nóg.

«Nie boicie się, prawda?» – pyta, brodząc po wodzie krótkimi umięśnionymi nogami, obnażony na dobrą piędź ponad kolana.

«Nie, panie» – mówi dziewczynka tuląc się konwulsyjnie do szyi Piotra.

Zamyka oczy, kiedy on wkłada ją do łodzi, kołyszącej się pod ciężarem Jezusa, który też wsiada. Chłopiec, bardziej odważny lub oszołomiony, nie odzywa się. Jezus siada, tuląc do Siebie dwoje dzieci i okrywając je płaszczem, który wydaje się rozłożonymi skrzydłami dla ukrycia dwojga kurcząt.

Sześciu w tej łodzi, sześciu – w drugiej. Wszyscy już wsiedli. Piotr podnosi deskę służącą za trap. Gwałtownie odpychając się stopą, popycha łódź daleko od brzegu i wskakuje do niej przez burtę. Jakub naśladuje go w swej łodzi. Odepchnięcie łodzi przez Piotra wywołało jej kołysanie i dziewczynka jęczy: «Mamo!»

Ukrywa twarz na piersi Jezusa i czepia się Jego kolan. Teraz łódź płynie już łagodnie, choć jest to męczące dla Piotra, Andrzeja oraz chłopca, którzy muszą wiosłować, wraz z Filipem, służącym jako czwarty [wiosłujący]. Żagiel zwisa ospale w ciszy [jeziora], ciężkiej i wilgotnej. Jest nieprzydatny. Muszą posuwać się siłą wioseł.

«Piękna przejażdżka!» – woła Piotr do tych z bliźniaczej łodzi, w której Iskariota służy za czwartego [wiosłującego], czyniąc to tak doskonale, że Piotr mu gratuluje.

«Silniej, Szymonie! – odpowiada Jakub – Mocniej, bo inaczej cię wyprzedzimy. Judasz jest silny jak galernik. Brawo, Judaszu!»

«Tak, zostaniesz szefem załogi» – potwierdza Piotr, który wiosłuje za dwóch. Z uśmiechem mówi: «A jednak Szymonowi, synowi Jony, nie odbierze się pierwszego miejsca. Mając dwadzieścia lat byłem już na czele wioślarzy w zawodach pomiędzy różnymi miejscowościami...»

Wesoło nadaje rytm swojej załodze: «I raz!... I dwa!...»

Głosy rozchodzą się w ciszy jeziora, opustoszałego o tej porannej porze. Dzieci nabierają śmiałości. Wciąż siedząc pod płaszczem [Jezusa], wychylają wychudzone twarze z obu stron Nauczyciela. On trzyma je w objęciach. Na [twarzach dzieci] znać cień uśmiechu. Interesuje je praca wioślarzy. Wymieniają uwagi.

«To tak, jakbyśmy się posuwali naprzód na wozie bez kół» – mówi chłopiec.

«Nie na wozie – na chmurach. Zobacz! To tak, jakbyśmy chodzili po niebie. O, teraz wspinamy się na chmurę!» – mówi Maria, widząc, jak łódź zanurza dziób w miejscu, w którym odbija się delikatny obłok. Uśmiecha się. Słońce rozprasza mgłę i choć jest to słabe listopadowe słońce, chmury stają się złociste, a jezioro nadaje im błyszczące odbicia.

«O! To piękne! Teraz płyniemy po ogniu. O! To piękne! Piękne!» – dziecko klaszcze w dłonie.

Dziewczynka milknie jednak i wybucha szlochem. Wszyscy pytają, dlaczego płacze. Przez łzy wyjaśnia:

«Mama mówiła wiersz, może psalm, nie wiem... żebyśmy byli dobrzy, żebyśmy mogli jeszcze się modlić w tak wielkim smutku... mówiła wiersz o Raju, który będzie jak jezioro światła, łagodnego ognia, w którym będzie Bóg i radość, a pójdą tam wszyscy dobrzy... po przyjściu Zbawiciela... To pozłocone jezioro przypomniało mi... moją mamę!»

Maciej też płacze i wszyscy im współczują. Oto jednak, ponad szmerem różnych głosów i ponad uskarżaniem się dwojga sierot, dochodzi łagodny głos Jezusa:

«Nie płaczcie, wasza mama doprowadziła was do Mnie i jest tu z wami, kiedy Ja prowadzę was do matki, która nie ma dzieci. Ona będzie się bardzo cieszyć z tego, że ma dwoje grzecznych dzieci w miejsce jej dziecka, które jest teraz tam, gdzie wasza mama. Ona też płakała, wiecie? Jej dziecko umarło tak, jak wasza mama...»

«O! A więc my pójdziemy do niej, a jej syn do naszej mamy!» – mówi Maria.

«Tak właśnie jest i wszyscy będziecie szczęśliwi.»

«Jaka jest ta pani? Co ona robi? Czy jest wieśniaczką? Ma dobrego pana?» – dzieci okazują zaciekawienie.

«Ona nie jest wieśniaczką, ma ogród pełen róż i jest dobra jak anioł. Ma dobrego męża. On też będzie was bardzo kochał.»

«Tak sądzisz, Nauczycielu?» – dopytuje się Mateusz nieco niedowierzająco.

«Jestem tego pewien, a wy przekonacie się o tym. Niedawno Chuza chciał przecież Margcjama, żeby uczynić go jeźdźcem...»

«O! Co to to nie!» – krzyczy Piotr.

«Margcjam będzie jeźdźcem Chrystusa. Tylko tym, Szymonie. Bądź spokojny» [– zapewnia Piotra Jezus.]

Jezioro staje się szare. Dmie lekki wiatr, który marszczy [powierzchnię] wody. Żagiel podnosi się, łódź płynie, drżąc. Dzieci śnią jednak już tylko o nowej mamie – do tego stopnia, że nie odczuwają już strachu.

Mijają Magdalę z jej domami białymi w zieleni. Mijają pola pomiędzy Magdalą i Tyberiadą. A oto pierwsze domy Tyberiady.

«Dokąd, Nauczycielu?»

«Do małego portu Chuzy.»

Piotr wykonuje zwrot i wydaje polecenia pomocnikowi. Spuszczają żagiel, kiedy łódź przybija do małego portu, a potem wpływa, zatrzymując się w małej przystani. A za tą – druga łódź. Stoją jedna przy drugiej jak dwie zmęczone kaczuszki. Wszyscy wysiadają i Jan biegnie naprzód, żeby uprzedzić ogrodników. Dzieci tulą się onieśmielone do Jezusa, a Maria dopytuje się, wzdychając i ciągnąc Jezusa za szatę: «Ale czy ona będzie naprawdę dobra?»

Jan powraca, [mówiąc]:

«Nauczycielu, sługa otwiera kratę. Joanna już wstała.»

«Dobrze. Zaczekajcie wszyscy tutaj. Ja pójdę przodem.»

Jezus sam udaje się w drogę. Inni patrzą, jak On odchodzi. Czynią komentarze, bardziej lub mniej przychylne, odnoszące się do tego, co chce zrobić. Nie brak wątpliwości i słów krytyki. Z miejsca, w którym są, widzą samego Chuzę: przybiegł i kłania się aż do ziemi u progu kraty, a potem wchodzi do ogrodu, u boku Jezusa. Potem już nic nie widzą.

Ja jednak widzę. Jezus powoli idzie naprzód, mając u boku Chuzę, okazującego całą swą radość z powodu Gościa:

«Moja Joanna będzie bardzo szczęśliwa. Ja też. Czuje się coraz lepiej. Mówiła mi o podróży. Co za tryumf, mój Panie!»

«Nie smuciła cię [jej nieobecność]?»

«Joanna jest szczęśliwa, więc i ja jestem szczęśliwy widząc ją radosną. Mogłem już nie mieć jej od miesięcy, Panie.»

«Mogłeś... a Ja ci ją zwróciłem. Bądź za to wdzięczny Bogu.»

Chuza patrzy na Niego, oniemiały... potem szepcze:

«To wyrzut, Panie?»

«Nie. Rada. Bądź dobry, Chuzo.»

«Panie, jestem sługą Heroda...»

«Wiem o tym. Twoja dusza jednak nie będzie niczyją służącą, oprócz Boga, jeśli tylko ty sam tego zechcesz.»

«To prawda, Panie, poprawię się. Czasem zależy mi na ludzkim szacunku...»

«Czy było tak w ubiegłym roku, kiedy chciałeś ocalić Joannę?»

«O, nie! Ryzykując utratą czci zwróciłbym się do tego, o kim bym myślał, że może ją ocalić...»

«Czyń tyle samo dla twej duszy. Ona jest jeszcze cenniejsza od Joanny. Ale ona właśnie nadchodzi.»

Przyspieszają kroku, idąc jej na spotkanie, bo [Joanna] biegnie.

«Mój Nauczycielu! Nie miałam nadziei ujrzeć Cię tak wcześnie. Jaka to dobroć prowadzi Cię do Twojej uczennicy?»

«Potrzeba, Joanno.»

«Potrzeba? Jaka? Mów, jeśli zdołamy, to pomożemy Ci» – mówią małżonkowie.

«Znalazłem wczoraj wieczorem przy opustoszałej drodze dwoje biednych dzieci... chłopczyka i dziewczynkę... Bosych, głodnych, w podartych szatach, samych... widziałem też, jak je przeganiał – jakby to były wilki – człowiek o sercu wilka. Umierały z głodu... Temu człowiekowi dałem dostatek w ubiegłym roku. A on odmówił chleba dwojgu sierot. Bo to są sieroty. Sieroty, same na drogach okrutnego świata. Ten mężczyzna otrzyma karę. A czy wy chcecie otrzymać Moje błogosławieństwo? Wyciągam do was rękę, Żebrak miłości, dla sierot bez domu, bez ubrania, bez pożywienia, bez miłości. Czy zechcecie Mi pomóc?»

«Ależ, Nauczycielu, pytasz o to? Powiedz, czego chcesz, cokolwiek chcesz... Mów wszystko!...» – odzywa się Chuza porywczo.

Joanna nic nie mówi, tylko z rękami przyciśniętymi do serca i ze łzami na długich rzęsach, z uśmiechem pragnienia na karminowych ustach czeka. Mówi przez to więcej, niż gdyby coś powiedziała. Jezus patrzy na nią i uśmiecha się:

«Chciałbym, żeby tych dwoje miało matkę, ojca, dom... i żeby matka miała na imię Joanna...»

Nie ma czasu skończyć. Joanna krzyczy jak ktoś, kto opuszcza więzienie. Upada, całując stopy swego Pana.

«A ty, Chuzo, co ty powiesz? Czy przyjmiesz w Moje Imię te dzieci, które kocham, drogie, tak Mi drogie, o wiele droższe Mojemu sercu niż klejnoty?»

«Nauczycielu, gdzie one są? Zaprowadź mnie do nich, a na mój honor przysięgam Ci, że od chwili, w której położę rękę na ich niewinnych głowach, będę je kochał, w Twoje Imię, jak ojciec.»

«Chodźcie więc. Wiedziałem dobrze, że nie przyjdę na próżno. Chodźcie. Są nieokrzesane, wystraszone, lecz dobre. Zaufajcie Mi, bo widzę ich serca i przyszłość. One dadzą pokój i jedność waszemu związkowi nie tylko teraz, ale i w przyszłości. W ich miłości, odnajdziecie waszą miłość. Ich niewinne objęcia będą najlepszym spoiwem dla waszego małżeńskiego domu. Niebo zaś będzie dla was zawsze życzliwe i miłosierne za waszą miłość. Są za kratą. Przybywamy z Betsaidy...»

Joanna już nie słucha. Biegnie naprzód, ogarnięta gorącym pragnieniem przytulenia dzieci. Czyni to upadając na kolana, żeby przygarnąć do serca dwoje sierot. Całuje ich wychudzone twarzyczki. One zaś, zaskoczone, patrzą na piękną panią w szatach okrytych klejnotami. Przyglądają się też Chuzie, który je głaszcze i bierze na ręce Macieja. Spoglądają na wspaniały ogród i na nadbiegających służących... Patrzą na dom, który otwiera przed Jezusem i Jego apostołami swe przedsionki pełne bogactw. Patrzą również na Esterę, która okrywa je pocałunkami. Świat marzeń otwarł się przed dwojgiem zagubionych...

Jezus przygląda się i uśmiecha..