JustPaste.it

Obywatel, a milczący głos wyborcy. Gawęda pleszewska o Powstaniu Wielkopolskim

Siła sprawcza głosu wyborcy, a siła sprawcza głosu obywatela; prawo do mówienia; rozgłośniki, mikroevent polityczny; wielkopolskie i pleszewskie poczucie ciągłości historycznej.

Siła sprawcza głosu wyborcy, a siła sprawcza głosu obywatela; prawo do mówienia; rozgłośniki, mikroevent polityczny; wielkopolskie i pleszewskie poczucie ciągłości historycznej.

 

 

© Edward M. Szymański

 

Obywatel, a milczący głos wyborcy. Gawęda pleszewska o Powstaniu Wielkopolskim

 

Siła sprawcza głosu wyborcy, a siła sprawcza głosu obywatela; prawo do mówienia; rozgłośniki, mikroevent polityczny; wielkopolskie i pleszewskie poczucie ciągłości historycznej.

Zamiast wstępu

Lokalne wybory w globalnej wiosce

Jakie w globalnej wiosce znaczenie dla statystycznych mieszkańców Peru, Chin, USA, Egiptu czy

Francji mają lokalne wybory samorządowe w Pleszewie? Nie mają żadnego znaczenia. A w samej Polsce np. dla mieszkańców Pomorza, Mazowsza czy Śląska? Nie mają prawie żadnego znaczenia.

Prawie czyni jednak różnicę.

Jakie znaczenie dla mieszkańców Pleszewa może mieć bankructwo gminy gdzieś na Podkarpaciu czy Pomorzu? A gdyby zbankrutowała połowa gmin w Polsce? Czy ich mieszkańcom żyłoby się lepiej? A czy wtedy lepiej żyłoby się mieszkańcom w pozostałych gminach?

Jaki świat będzie jutro, wynika w jakiejś mierze z wyborów, jakich dokonujemy dzisiaj. Jaki jest dzisiaj, wynika z wyborów dokonanych wczoraj. Jaki był wczoraj, wynikało to z wyborów dokonanych przedwczoraj. Itd.

Przypadek zrządził, że sięgnąłem do czasów Powstania Wielkopolskiego. Wtedy nasi przodkowie też dokonywali wyborów. Tych codziennych i tych, o których można powiedzieć, że były wyborami życia lub wręcz wyborami historycznymi.

Dwa piętra pozycjonowania stron pamięci

Na starszych pokoleniach spoczywa obowiązek przygotowywania najmłodszych do podejmowania wyzwań czasu. Skąd osoby wchodzące w dorosłe życie mają wiedzieć, jakich wyborów mają dokonywać w wymiarze indywidualnym i zbiorowym?

Pomocne mogą być w tym karty historii. O klęskach, bo uczą czego unikać. Także, a raczej przede wszystkim, o sukcesach, bo inspirują do poszukiwania możliwych rozwiązań i poszerzania palety rozsądnych wyborów. Kto ma te karty pisać? - to jedno. A drugie – co zrobić, aby w ogóle ktoś zechciał do nich zaglądać?

Stąd zamysł podjętej gawędy o Powstaniu: wypozycjonować w świadomości Wielkopolan kartę o lokalnym, pleszewskim dorobku powstańczym, by lepiej przyczynić się do wypozycjonowania Powstania Wielkopolskiego w Polsce, a może i szerzej.

Każde wielkopolskie miasto i miasteczko ma swoją unikalną kartę powstańczą, ale trzeba ją napisać. A kogo dziś stać na czytanie obszernych syntez? Łatwiej stworzyć i zaprezentować kartę o lokalnej historii, łatwiej ja uzupełniać, łatwiej o lokalnych ich odbiorców. Wszystkie te lokalne karty mogą się złożyć, a właściwie powoli się już składają, na Wielką Kartę Powstania Wielkopolskiego.

Czy warto udane powstanie jako wielkie zbiorowe przedsięwzięcie prezentować młodym pokoleniom tak samo jak przedsięwzięcia, które kończyły się tragediami? Jak to robić z pożytkiem dla najmłodszych? Odpowiedzi winni są wszyscy aktualni Wielkopolanie i swoim przodkom, i swoim następcom.

Część I

Więcej niż zero, choć bardzo blisko

Milczący głos wyborcy

Obywatelem się jest, a wyborcą się bywa. Stąd tytuł artykułu wcale nie musi zawierać wewnętrznej sprzeczności. Piszę jako obywatel o tym, o czym milczę jako wyborca. Jako wyborca milczę nie dlatego, że tak chcę, tylko że tak muszę. Bo tak ludzki świat jest urządzony.

Bardzo skrótowo i w głębszym tle swej wypowiedzi dotknął tej kwestii profesor Arkadiusz Ptak w folderze Miłośników Ziemi Pleszewskiej (Pleszewski informator wyborczy) zachęcając do udziału w wyborach samorządowych w 2018 roku i tłumacząc pewne zmiany w ich ordynacji:

Niezależnie od tych zmian wybory samorządowe to jeden dzień przypadający w ciągu kilku lat, kiedy to władzę obejmują Mieszkańcy. To nasz przywilej, prawo i demokratyczny obowiązek, by wziąć w nich udział.

Co się może kryć pod sformułowaniem, że władzę obejmują Mieszkańcy? Niby to zrozumiałe, ale warto się temu chociaż trochę bliżej przyjrzeć.

Forma głosu wyborcy

Głos wyborcy to jeden krzyżyk na jednej liście, zupełnie podobnie jak podpis analfabety. I jest ten podpis głosem bezgłośnym, a nawet tajnym i tylko na ściśle określony temat, dotyczący ściśle określonej terytorialnie i liczebnie społeczności.

Swój sekretny głos wyborca powierza wielkiej maszynie wyborczej, która ma dla niego postać modułu technicznego, jakim jest urna obsługiwana przez związaną z nią komisję wyborczą. A kto tę całą wielką maszynę wyborczą z jej tysięcznymi modułami wykreował, jak wygląda jej wnętrze, czy ktoś nią kieruje, kto ją obsługuje, czy ona działa bezbłędnie? To już inna tutaj sprawa.

Siła sprawcza głosu wyborcy

W ten jeden dzień wyborca może przyczynić się do zmiany obsady personalnej władz samorządowych. W jakim stopniu czy w jakiej mierze może się przyczynić? To jest obliczalne.

Na politycznym ringu - sprowadzając problem do najprostszego czy finalnego przypadku - wygra ten kandydat, który zada silniejszy, efektywny cios wyborczy swojemu konkurentowi. Od czego zależy efektywna siła jego ciosu? Od liczby oddanych na niego głosów. Każdy indywidualny wyborca ma więc w ręku drobną cząstkę zbiorowej siły sprawczej wyborów, którą to cząstkę przydziela określonemu kandydatowi.

Jeśli uprawnionych do głosowania np. na prezydenta miasta jest sto tysięcy osób, to potencjalny wyborca ma w ręku jedną stutysięczną wyborczej siły sprawczej. Realnie trochę więcej, bo zwykle nie wszyscy uprawnieni głosują. Potencjalna siła sprawcza tych, którzy nie głosują, wzmacnia realną siłę sprawczą głosujących. Nieobecni nie maja głosu, nie mają racji a i bez nich ktoś zostanie wybrany.

W przypadku wyborów prezydenta państwa jest analogicznie. Gdy uprawnionych do glosowania są miliony, efektywna siła sprawcza indywidualnego wyborcy to jedna wielomilionowa część ostatecznej siły sprawczej ciosu wyłonionych w eliminacjach finalistów.

W przypadku wyboru radnych czy parlamentarzystów ta wyborcza algebra trochę się komplikuje. Głosuje się wprawdzie na jedna osobę, ale przez algorytmy określające działanie maszyny wyborczej wybrane zostaną pewne kolektywy osób. Tym niemniej walor mierzalności indywidualnej siły sprawczej wyborcy pozostaje.

Czy raz na kilka lat wyborca ma dużo siły sprawczej w akcie wyborczym? Jakieś śladowe, bliskie zera cząstki efektywnej siły sprawczej całej zbiorowości wyborców.

To raczej niewiele, to ledwie trochę więcej niż nic. To jednak zawsze trochę więcej niż zero, niż matematyczne zero. Trochę więcej niż nic, ale jednak realnie.

Stanowiący głos wyborcy

Jest to głos wprawdzie mało znaczący w wymiarze indywidualnym, ale jako drobna cząstka niezmiernie ważny w wymiarze zbiorowym: Jest to bowiem głos stanowiący o dużej części personalnego oblicza struktury decyzyjnej państwa. Głos stanowiący wyborców, czyli składający się na zbiorową decyzję kadrową, której realne skutki trwać będą przez kilka lat. Ta zbiorowa decyzja stabilizuje personalne ogromną część systemu władz państwowych.

Głos wyborcy jest głosem stanowiącym o państwie, a więc faktycznie jest głosem państwa, którego jest obywatelem. Dzięki głosom obywateli jako wyborców państwo stanowić może o samym sobie. Może, ale żeby każda konkretna decyzja państwowa była przejawem suwerennego stanowienia państwa o sobie zgodnie z wolą obywateli, spełniony być musi cały szereg jeszcze innych warunków. To już znowu inna tutaj sprawa.

Głos wyborcy w akcie wyborów samorządowych nie jest głosem stanowiącym w sprawie jakiejkolwiek konkretnej decyzji, nad którymi codziennie pracują władze samorządowe. Jest głosem w sprawie składu personalnego samorządowej maszynerii generującej decyzje w przewidzianych dla niej sprawach.

Chyba nawet trudno, aby było inaczej. Podobnie jest w całej demokratycznej Europie i w całym demokratycznym świecie. W świecie, w którym demokracja nie ma dodatkowego przymiotnika, a wybory nie są maskaradą.

Prawo do mówienia

Prawo do mówienia, jak prawo do oddychania, jest prawem naturalnym.

Dziecko przyjście na świat obwieszcza swoim krzykiem bez pytania się o czyjąkolwiek zgodę. I ten krzyk jest jego pierwszym, choć niecywilizowanym jeszcze głosem. W jakiej sprawie? Bardzo osobistej: niech się ktoś przyzwoicie mną zajmie. Wprawdzie to tylko mój domysł, ale byłbym ciekaw, kto mógłby przyzwoicie wykazać bezzasadność takiego domysłu.

Prawo do mówienia rozumiane jest powszechnie jako prawo do wolności słowa. Odkąd tylko istnieją cywilizacje, istnieją kłopoty z próbami uregulowania tego prawa, czego wyrazem mogą być trudności nawet w pojęciowym ujmowanie tego zagadnienia.

Głosu zabranego przy rodzinnym stole raczej nikt nie nazwie głosem publicznym czy obywatelskim, którym powinny się interesować np. różne państwowe organy. A czy toast na uroczystości weselnej jest jeszcze głosem prywatnym czy już publicznym? Co o tym decyduje? Czy liczba odbiorców wypowiedzi, czy jej treść, jej adresat czy jeszcze jakieś inne względy? Bywa zaś, np. w przypadku więźniów, że nawet prawo do prywatnych wypowiedzi jest ograniczane.

Głos obywatelski

Wyborca wypowiadając się raz na parę lat za pomocą krzyżyków nie przestaje być obywatelem. A prawem obywatela jest prawo do mówienia. Mówienia nie tylko w formie i w sprawie tak zredukowanej, że wystarczy tylko krzyżyk. Ma również prawo do mówienia w formie rozwiniętej językowo wypowiedzi i na różne sprawy, a nie tylko do odpowiedzi na zadane pytania.

Obywatelskie prawo do mówienia ma, najogólniej i umownie tu mówiąc, dwie formy: niepubliczną i publiczną. Z formą niepubliczną mamy do czynienia, gdy obywatel występuje do któregoś z rozlicznych organów państwowych w roli petenta (uprzejmie proszę o.... ) lub w roli kontrolowanego (sprawozdaję, że …). Pomińmy tu niebagatelny problem wypowiedzi niejawnych czy anonimowych (uprzejmie donoszę, że ….).

Z formą głosu publicznego mamy do czynienia wtedy, gdy jeden obywatel nie szepce drugiemu obywatelowi czy urzędnikowi czegoś na ucho, ale gdy głośno, jawnie mówi o czymś wielu obywatelom naraz. Odbiorcy takiego głosu stanowią forum publiczne, niezależnie od tego, czy słuchają wypowiedzi mówionej na żywo, czy odbierają ten głos w formie pisemnej.

Prawo do publicznego wypowiadania się na różne tematy jest niezbywalnym prawem obywatelskim w każdej demokracji.

Tak rozumiany głos obywatela (pomijając przypadek, gdy występuje jako wyborca), nie jest głosem stanowiącym. Może być zaledwie głosem opiniotwórczym. Opiniotwórczym w odniesieniu do członków publicznego forum, ale także opiniotwórczym w odniesieniu do członków władz państwowych, o ile zechcą i mają możność tego głosu wysłuchać.

Siła sprawcza obywatelskiego głosu

Do kogo on jest adresowany? Mogą nim być decydenci, czyli ci, co mają głos stanowiący (jednoosobowo lub kolektywnie) w rozwiązywaniu bieżących i strategicznych problemów życia społecznego. Głos obywatelski może być w różnym stopniu (często zerowym) brany pod uwagę przez decydentów.

Adresatem obywatelskiego głosu mogą być także inni obywatele. Ma to zawsze miejsce w przypadku głosu obywatelskiego publicznego. Inni obywatele przecież także w określonym zakresie sami dla siebie są decydentami, mogą i potrafią sami decydować o swoich wyborach w różnych sprawach.

Jaka może być siła sprawcza obywatelskiego głosu? Trudno tu o podobną mierzalność jak w przypadku głosu wyborcy. Problem siły sprawczej, czyli skuteczności wpływu obywatelskich głosów na realne decyzje władz państwowych rożnych szczebli i w rożnych sprawach lub wpływu na słuchających współobywateli, to niezmierzone obszary politycznej poezji.

W każdej wiedzy jest tyle prawdy, ile jest w niej matematyki – wyraził się filozof Immanuel Kant. Wybitny fizyk Ernest Rutherford posunął się dalej w tym kierunku dzieląc się myślą iż Cała nauka to fizyka, reszta to filatelistyka. W publicznej sferze politycznego świata kwiecistej filatelistyki jest wyjątkowo wiele. Za zamkniętymi drzwiami polityki dominuje zaś zimna kalkulacja.

Struna emocji i struna rozumu

Publiczny głos obywatelski niezależnie od tego, czy jest głosem jednostki wypowiedzianym na małym czy bardzo szerokim forum publicznym, czy jest głosem zbiorowości wyrażonym w jakiejś petycji czy supliki, nie jest głosem stanowiącym. Jest tylko głosem opiniotwórczym czy może lepiej – perswazyjnym. Bo jeśli ktoś świadomie zabiera głos publicznie, to po coś, coś chce uzyskać.

W artykulacji publicznego głosu używane są dwie bardzo rożne struny: struna emocji, struna serca i struna rozumu czy roztropności. Z różnym mistrzostwem są one przez wypowiadającego się poruszane, a i odbiorcy mogą mieć na te struny rożną wrażliwość.

Dwie struny obywatelskiego głosu

Głos obywatela, biorąc pod uwagę jego emocjonalny wydźwięk, gdy ma poruszyć strunę serca, może być głosem rozpaczy, głosem proszalnym, głosem ostrzegawczym, głosem groźby, głosem pocieszenia, głosem mobilizującym, głosem nadziei, głosem uznania, żalu, radości itd.

Gdy ma poruszyć strunę rozumu może być – najprościej rzecz ujmując - głosem niosącym informację lub dezinformację. Między tymi biegunami rozciąga się ogromne spektrum najróżniejszych możliwości.

Głos obywatela, niezależnie od tego, czy apeluje bardziej do emocji czy do rozumu i niezależnie w jakiej sprawie, jest głosem perswazyjnym. I niezależnie od forum wypowiedzi. Dotyczy to zarówno naukowca wypowiadającego się książką, poety wypowiadającego się wierszem, dziennikarza wypowiadającego się swoimi materiałami (niekoniecznie tylko pisanymi) poprzez media prasowe, telewizyjne czy inne, autora listu otwartego, wiecowego mówcy czy jawnego lub zakamuflowanego agitatora.

Obydwie struny dźwięczą w jednym glosie. Czasami współbrzmią w doskonałej harmonii a czasami niemiłosiernie drażnią dysonansami w odbiorze.

Szanse skuteczności obywatelskiej perswazji

Bywają one i przeceniane, i niedoceniane. Te zagadnienia leżą w obszarze problemów funkcji opinii społecznej – wielce osobliwego bytu - w kształtowaniu różnych politycznych rozwiązań. Wyrazem wagi tego wpływu może być uznawanie mediów szerokiego zasięgu za swoistą czwartą władzę w państwie.

Czy te media wyrażają głosy obywateli, czy je zafałszowują, czy je urabiają, czy je pacyfikują? Wszystko naraz, a w zalewie ich produktów statystyczny odbiorca ma małe szanse w zorientowaniu się w ich wiarygodności. Tym samym ma bardzo niewielkie szanse, by ocenić wpływ własnego głosu obywatelskiego zarówno na innych obywateli jak i na stosowne władze.

Z faktu, że siła obywatelskich perswazji jest mało mierzalna, nie wynika, że nie można nic powiedzieć, o okolicznościach, które mają na tę siłę wpływ. Zauważmy np, że ktoś może mieć wpływ na decyzje władzy (czyli organy stanowiące, najczęściej w bardzo konkretnych sprawach), ale wcale nie wypowiadać się publicznie. Racje artykułowane publiczne zderzają się wtedy w kalkulacjach decydentów z racjami publicznie nieznanymi.

Nadto, każda instancja władzy państwowej (na poziomie gminy, miasta, powiatu itd.) ma ograniczoną wydolność decyzyjną, nie może z jednakowym stopniem uwagi zajmować się wszystkim naraz, musi w przypadku koniecznych zmian kierować się jakimiś priorytetami. Do tego ilość środków materialnych jest zawsze ograniczona. Stąd wiele publicznie artykułowanych oczekiwań społecznych i nawet obietnic wyborczych nigdy nie kończy się finałem procesu decyzyjnego, a tym bardziej finałem bardziej optymalnego procesu decyzyjnego.

Masowa kumulacja takich przypadków musi prowadzić do odczuć odrywania się całej klasy politycznej od realiów życia. Podobnie działających mechanizmów społecznych do wyżej wskazanych jest ogromna ilość i nie sposób rozwijać tu tego wątku. Został on jednak poruszony aby choć zasygnalizować złożoność teoretycznego kontekstu, w jakim rozpatrywać wypada tak banalny gest, jak wrzucenie kartki wyborczej do urny.

Część II

Wyborczy mikroevent pleszewski

Przez event rozumie się potocznie jakieś wydarzenie publiczne, zwykle o charakterze kulturalnym. Urządziłem przy okazji wyborów drobne wydarzenie polityczne, które nie wiem jak zakwalifikować. Wydarzenie tak małe, że przeszło niezauważalne w lokalnym środowisku, ale to nie oznacza, żeby o nim nie napisać. Tym bardziej, że nosi znamiona politycznego eksperymentu, przynajmniej w subiektywnym mniemaniu. Nie wykluczone jednak, że jakoś podobnych przedsięwzięć można byłoby znaleźć sporo, ale kto je rejestruje?

Geneza pomysłu

Przypadek. Kandydat na radnego nawet nie oczekiwał pomocy, ale z osobistych względów pomóc wypadało. Co można wymyślić na trzy a właściwie dwa tygodnie przed wyborami? Wymyślić to jedno, a wykonać – drugie.

Kogo lokalnie najbardziej słychać i widać w przestrzeni publicznej podczas wyborów? Kandydatów. To oni przemawiają na spotkaniach wyborczych, o ile uda się im takie zorganizować, przemawiają poprzez wizerunki z hasłami na billboardach czy plakatach, poprzez rozdawane ulotki lub nawet broszurki i gadżety, przemawiają poprzez artykuły i informacje prasowe, poprzez strony internetowe.

A jeśli wyborca, jak w moim przypadku, nie czuje się analfabetą i nie chce wypowiedzieć się tylko za pomocą krzyżyka, lecz chciałby do krzyżyka dołączyć jeszcze jakąś szerszą wypowiedź na określony temat, to czy wybory samorządowe dają ku temu okazję? Niby dają, bo niby taki jest urok demokracji, bo demokracja zakłada możliwość dialogu itd.

Jaki może być dialog na spotkaniu przedwyborczym? Kto z przybyłych może się załapać na jakieś pytanie? Ile osób ma szanse szerzej uargumentować jakiś postulat? Kto taki głos w ogóle zapamięta?

Gdzie jest zaś powiedziane, że tylko kandydaci na radnych, wójtów czy burmistrzów mają prawo do wypowiadania się publicznie np. w formie ulotek? Wyborcom też takie prawo przysługuje.

Z takiej możliwości skorzystałem wykonując chyba bardzo nietypową ulotkę wyborcy. Ulotkę wyborcy, a nie ulotkę kandydata. Okoliczność, że powstała z intencją wsparcie jednego z szeregowych kandydatów na radnych, co lokalnie było czytelne, nie zmienia faktu, że powstała wyłącznie na moją odpowiedzialność, własnym pomysłem i własnym sumptem.

Rozgłośniki

Termin rozgłośniki nie jest moim wynalazkiem. Ponoć taki – jak pamiętam ze studiów - proponował swego czasu główny redaktor epokowego dzieła Wielkiego Słownika Języka Polskiego prof. Witold Doroszewski. Proponował, by trzy słowa środki masowego przekazu zastąpić jednym - rozgłośniki.

Nie przyjęło się. Z tzw. sfer oficjalnych podpowiadano zaś cztery wyrazy: środki masowego komunikowania się. Wszystko w trosce o to, by uniknąć sugestii, że może chodzić o przekaz tylko w jedną stronę. Mniejsza już o historię terminu, ale w SJP nie ma żadnego z tych długich określeń, a w obiegu królują mass media, media czy w dalszym ciągu środki masowego przekazu, o czym można się przekonać dzięki Wikipedii.

O jakim zaangażowaniu środków masowego przekazu można mówić na poziomie wyborów lokalnych. Do czego przymiotnik masowy ma się odnosić? Jak się ma kilkaset ulotek do krótkiej migawki w telewizji? Ilu wyborcom może udzielić głosu nawet lokalna (regionalna) telewizja? Może udzielić, ale przecież nie musi. Więc gdzie tu obywatelskie prawo do publicznej wypowiedzi? Ono istnieje raczej teoretycznie.

Neologizm rozgłośnik (a więc w liczbie pojedynczej) pojawił się już w 1933 roku jako tytuł uczniowskiej gazetki gimnazjum klasycznego w Cieszynie.[ https://www.sbc.org.pl/dlibra/show-content/publication/edition/129267?id=129267] Prawdopodobnie istniało już określenie rozgłośnia radiowa, więc mogło tu zagrać uczniowskie wyczucie językowe. Moim zdaniem bardzo trafne, gdyż sugeruje głos publiczny, acz niekoniecznie na masową skalę. Z tego względu chętnie bym swą ulotkę Głos wyborcy określił właśnie mianem rozgłośnika wyborcy.

.Rozgłośniki w praktyce

W proponowanej tu umowie terminologicznej rozgłośnik to tyle, co środek ułatwiający przekaz publiczny. Realnie to żadna nowość. Można spotkać się z ulotką, na której widnieje prośba o informacje o zaginionej osobie, o właśnie rozpoczętych usługach, o poszukiwaniu mieszkania itd. Czy karteczkę z ponacinanymi paseczkami do oddarcia na których widnieje numer telefonu można nazwać ulotką? Ulotką na pewno nie jest też podręczny głośnik, jakim czasami posługują się przewodnicy wycieczek.

Wszystkie powyższe przykłady to przykłady rozgłośników, często okazjonalnych. Dla ogółu tych środków nie ma jednej nazwy, a trudno zaliczyć je do środków masowego przekazu choć w istocie, ale w mniejszej skali, spełniają taką samą funkcję.

Czy nie ma w tej terminologicznej dywagacji napuszonego puryzmu językowego? Na usprawiedliwienie niech wystarczy uwaga o oszczędności słów. Jeśli jednemu pojęciu może odpowiadać jedno słowo, to po co używać ich kilka? Takie uproszczenie językowe może usprawniać nie tylko rozmowy, ale również myślenie o pewnych sprawach.

Rozgłośnik wyborcy

Ulotka miała postać składanki z arkusza A-4 podzielonego na trzy części. Zamiast dalszych objaśnień poniżej podaję jej część tytułową. Jej zawartość od głównego tekstu niniejszego artykułu oddzielona jest poziomymi liniami:

_______________________________________________________

Działać lokalnie, myśleć globalnie!

GŁOS WYBORCY

eioba01

Wyborca ma prawo do mówienia i śpiewania.

Co przyniosą wybory?

- Nie wiadomo! A pośpiewać można już dziś.

Piosenka zamiast kiełbasy wyborczej?

- Bo tak zdrowiej i taniej. Poza tym wyborca nie

musi niczego obiecywać.

Wybory:

21 października 2018 r.

A przedtem w ramach kampanii?

  • Piosenki patriotyczne (powstańcze i wojskowe). Kilka.

Rocznica stulecia wywalczenia niepodległości czy Powstania Wielkopolskiego do czegoś zobowiązuje. Wielu Pleszewian oddało życie za Polskę.

Godne uwagi może być brak ongiś warunków sprzętowych do wykonywania takich piosenek. Ale jednak powstały. Pomagały w bojach, dodawały otuchy i energii.

  • Piosenki biesiadne. Kilka. Danie firmowe: Pieśń pleszewskich górali nizinnych „Kozice”.

Dlaczego tylko słuchać? Warto samemu pośpiewać.!To pozwala na głębszy relaks (bardzo potrzebny przed wyborami). No, ale dobrze byłoby się trochę poduczyć lub przypomnieć.

To już zostanie! Działania przedwyborcze można więc połączyć z jakimś dalszym pożytkiem.

Zaproś przyjaciół do śpiewania!

_________________________________________________________________

Tyle zmieściło się na pierwszym skrzydełku-kolumnie składanki. Ta tytułowa strona jest pretekstem do kilku problemów, które poruszam w niniejszym artykule.

Interesy lokalne i globalne

Myśleć globalnie, działać lokalnie! Kto nie zna tego pięknego hasła? Wybory do lokalnych władz samorządowych aż się proszą o takie myślenie. Ale co się pod takim postulatem i pod takim myśleniem może kryć?

Można działać lokalnie na rzecz interesów globalnych korporacji, choć niekoniecznie zgodnie z interesami lokalnej społeczności. Jeśli takim działaniom towarzyszy jakaś refleksja, to niewątpliwie zawiera też ona jakiś pierwiastek globalnego myślenia. Nie rekomenduję działań akurat z takim pomyślunkiem.

W przypadku, gdy globalne korporacje już istnieją, to dobrze jest o nich wiedzieć. Choćby po to, by trafniej definiować sprzeczności lokalnych i globalnych interesów. A powinnością lokalnych władz samorządowych jest dbałość przede wszystkim o lokalne interesy, interesy bieżące i interesy długofalowe. Każdy wyborca ma prawo na to uczulać kandydatów, ale także innych wyborców.

Globalne myślenie może też odnosić się do pewnych ogólnych trendów cywilizacyjnych czy kulturowych, których uwzględnianie może być korzystne w praktycznych działaniach na lokalną skalę. Bez takiego myślenia łatwo o lokalne zacofanie.

 

Wybory a historia poprzez piosenki

Skąd w ogóle pomysł o piosenkach?

Jeden powód został już objaśniony w ulotce - ważne polskie i wielkopolskie rocznice. Taki powód sam w sobie może być wystarczający.

Obydwaj moi dziadkowie brali udział w Powstaniu Wielkopolskim. Jeden w okolicach Gostynia, drugi – Wągrowca. Sam urodziłem się i mieszkam w Pleszewie, i jest to dobra okoliczność, by upomnieć się o Powstanie Wielkopolskie nie tylko w pamięci lokalnej, ale i szerszej, o czym będzie też nieco dalej.

Drugi powód jest też prosty. Jeśli jako wyborca nie byłem jednocześnie kandydatem do jakichkolwiek władz, to jasne, że nie mogę niczego obiecać innym wyborcom. Mogę wprawdzie do czegoś namawiać, ale tu już wypada coś zaoferować w zamian, co nie leży w sferze obietnic. A co jeden wyborca może wiarygodnie zaoferować innym wyborcom przy okazji wyborów? Jakieś drobne sumki? Może buteleczki? Stać mnie było tylko na ulotkę z tekstami piosenek. To bardzo niewiele, ale jednak zawsze trochę więcej niż nic, trochę więcej niż zero.

Wcale nie mam kompleksów, że tak mało zaoferowałem. Cała wyborcza maszyneria nie oferuje indywidualnym osobom ze strony poszczególnych kandydatów dużo więcej. Bo co z tego, że kandydaci oferują obietnice? Jakie dany. kandydat na radnego ma szanse by zrealizować coś ze swych obietnic, gdy znajdzie się w gronie innych wybranych?

Jest jeszcze inna, szersza sprawa. Jeśli kandydat nie zostanie wybrany, to czy sygnalizowany przezeń w kampanii wyborczej problem przestaje być już ważny? I tu dochodzimy do trzeciego bardzo istotnego powodu.

Ten trzeci powód wymaga poważnego rozwinięcia, gdyż skrywa on całe gąszcze problemów.

Emitując ulotkę starałem się wyeksponować poniższy problem.

Jeden śpiewa, reszta słucha

Mimo najlepszych chęci zwolenników demokracji wybory, generalnie rzecz biorąc, nie przełamują schematu jednostronnego przepływu informacji czyli mówiąc kolokwialnie – od góry do dołu. Kandydaci mówią, a przynajmniej się starają docierać ze swym przekazem do wyborców, którzy niczym analfabeci krzyżykami i w milczeniu wypowiedzą się o swych kadrowych preferencjach w hierarchii systemu decyzyjnego państwa.

Jednych kandydatów w publicznym rozgwarze widać i słychać było lepiej, innych jakby w całe nie było. I właściwie tak bywa od zawsze, to jakby stało się normą.

Czy tej mało postrzegalnej przez wyborców nierówności informacyjnego przekazu nie dałoby się choć trochę złagodzić? Ale jak? Można dywagować w nieskończoność, a można też coś spróbować. A jeśli próba okaże się nieudana? Co to może w ogóle oznaczać?

Podjęta przeze mnie ulotkowa próba, jak się okazało, realnie w wyborach nikomu nie pomogła, ale też i nikomu nie zaszkodziła. Czy była więc nieudana? A według jakich kryteriów? Kto to może wiarygodnie ocenić? Nietypowe doświadczenie może przynieść nietypowe efekty. I tak poniekąd było w omawianym przypadku. Była jednoosobowym przedsięwzięciem i poza mną praktycznie nikt nie miał możliwości, aby się jej przyjrzeć bliżej. .

A mnie, niejako ex post, pozwoliła na uporządkowanie czy wyrazistsze uzmysłowienie sobie różnych kwestii, które przedtem były zaledwie intuicyjnie, mgliście przeczuwane. Próba jako fakt dokonany, przeszły ułatwiła mi późniejsze wytłumaczenie się z podjętego eksperymentu. Wygląda to na przysłowiowe dorabianie teorii do faktów, ale przecież chodzi o fakt przeze mnie sprokurowany.

Gdzie zaś jest powiedziane, że retrospektywne przyjrzenia się własnemu działaniu musi być bezużyteczne? Jeśli nie przyniosło ono efektów zamierzonych, ale przyniosło korzyści niejako uboczne, to dlaczego nazywać je przedsięwzięciem nieudanym?

Ten trzeci powód to jakby cała wiązka innych powodów, które już po eksperymentalnym fakcie stały się bardziej klarowne i najłatwiej przedstawić mi je w kilku dygresjach.

Dygresja o diagnozach

Sporą inspiracją do podjęcia próby „podziałania” lokalnie poprzez całe to ulotkowe przedsięwzięcie stała się książka profesora Ryszarda Legutki Esej o duszy polskiej. Z jej zawartością w dużej części się zgadzam, ale nie ze wszystkim, co cząstkowo zasygnalizowałem w artykule Ucieczka spod buldożerów historii … [eioba]. Określenie buldożery historii zaczerpnięte jest z eseju Profesora.

[Ryszard Legutko, Esej o polskiej duszy, wyd. Ośrodek Myśli politycznej w Krakowie, ISBN 978-83-60125-44-1]

O uciekaniu spod buldożerów historii wypada nam ciągle myśleć. Nam, czyli nawet tym, którzy w przestrzeni społecznej usytuowani są na mało znaczących pozycjach, których możliwości działania są bardzo lokalne, ale którzy niekoniecznie zainteresowani są wyłącznie lokalnymi sprawami. Między tym, co można praktycznie robić, co leży w bezpośrednim zasięgu naszego działania, a tym, o czym można tylko dowiedzieć się, pomyśleć, ocenić i co jednak ma na nas odczuwalny wpływ jest spora różnica.

Nieujawnionym we wspomnianym artykule powodem sięgnięcia w nim do eseju profesora Legutki było pojawienie się głosów, by książkę tę włączyć do kanonu lektur szkolnych. Choć w żaden sposób taki postulat nie obciąża autora eseju, a tylko dobrze może o nim świadczyć, wywołał jednak mój najwyższy niepokój.

Elegia Franciszka Karpińskiego Żale sarmaty nad grobem Zygmunta Augusta jest ledwie popłakiwaniem w poduszkę w porównaniu z przygnębiającą wymową diagnoz zawartych w Eseju o duszy polskiej. Zapraszanie uczniów do jego lektury, to jakby zapraszanie ich do wielkiego narodowego płaczu, narodowego szlochania.

Nawet najtrafniejsze i wręcz konieczne diagnozy skierowane do starszych pokoleń wcale nie muszą być budujące dla młodych ludzi, o ile na samych diagnozach się kończy. W Eseju formułowanie diagnoz splecione jest ze zbiorową identyfikację tych, którzy przyczynili się do niewesołego stanu polskiej duszy, co nadaje rozważaniom charakteru rozliczeń między różnymi odłamami wewnątrz starszego pokolenia, do którego i ja się zaliczam.

Co z tych ogólnych diagnoz i rozliczeń starszych między sobą wynika dla młodych ludzi? Swój artykuł kończę ubolewaniem, że szkoda iż Esejowi o duszy polskiej nie towarzyszy równie przenikliwy Esej o ciele polskim, niekoniecznie już tego samego autorstwa.

W zdrowym ciele, zdrowy duch. Dusze były ranione nie tylko przez edukację i propagandę, ale również poprzez ciężkie ranienie polskiego ciała z pomocą zewnętrznych operatorów buldożerów historii. Młodzi mogą doceniać troskę o ich dusze, ale żeby myśleć o założeniu rodziny składającej się na polskie ciało muszą myśleć o przyzwoitej pracy i przyzwoitych mieszkaniach.

Gdzie tu oferta ze strony starszego pokolenia? Trzeba zmienić pracę i wziąć kredyt! - ta anegdotyczna już prezydencka porada stała się właściwie syntetycznym streszczeniem oferty starszego pokolenia dla młodszych pokoleń. Czy w tej ofercie słychać troskę o kondycję polskiego ciała przyszłych pokoleń? Gdzie to ciało ma żyć i z czego? Na czyjej ziemi i w rygorach czyjej gospodarki?

Dzisiaj książka Profesora nic nie straciła ze swej przygnębiającej wymowy a jej aktualność jest tym bardziej niepokojąca. Niepokojąca - to może zbyt słabe słowo. Pojawiły się bowiem, a raczej ujawniły, nowe buldożery historii, o których wcześniej prawie się publicznie nie mówiło, bo nie były szerzej rozpoznawalne, bo nie wypadało.

Nowe buldożery historii już słychać z frontu globalnych wojen informacyjnych. Dla tych, co mają uszy do słuchania słychać je było właściwie od dawna, ale dziś nie są to już tylko pomruki, ale wręcz porykiwania. Choć są one bardzo groźne, to i tak przez swą stałą obecność są dla wielu osób mało słyszalne, bo i do nich zdążyli się już przyzwyczaić lub są dla nich wręcz niezrozumiałe.

Do ponurych diagnoz związanych z ciężkimi doświadczeniami historii dochodzą nowe, wynikające z nowych zagrożeń, których polskie elity polityczne nie potrafią już samodzielnie diagnozować, a tym bardziej skutecznie się przeciwstawiać z myślą o następnych pokoleniach.

Myślał indyk o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścięli. Bieżące fronty są niezwykle ważne i im bardziej są one intensywne, tym ważniejszy jest wysiłek szarych komórek politycznych elit nad długofalowym bilansem zysków i strat. Inaczej marny będzie los młodych ludzi.

Młodość ma swoje prawa, a cierpliwość nie jest jej atrybutem. Brak czytelnych i wiarygodnych dla młodych ludzi wskazówek dotyczących dróg osobistego awansu życiowego poprzez przyzwoitą pracę, realistyczną perspektywę zdobycia mieszkania bez nałożonego na rodzinę i dzieci długotrwałego kredytowego stryczka jest stałym i niejako podskórnym powodem atmosfery frustracji i beznadziei młodych.

Taka atmosfera sprzyja rozmaitym ucieczkom młodych osób. Ucieczkom w narkotykowe i zabawowe transe, ucieczkom w różne wirtualne światy czy wręcz ucieczkom z kraju.

Dygresja tożsamościowa

Opisując Polskę jako kraj przerwanej ciągłości historycznej i związany z tym kryzys tożsamościowy Polaków, profesor Legutko sformułował jakby na marginesie wzmianki o kataklizmie ostatniej wojny światowej tezę, z którą w żaden sposób zgodzić się nie mogę:

Historyczny kataklizm był głęboki i rozległy. Z czterech głównych miast polskich, tworzących poczucie ciągłości Rzeczypospolitej, praktycznie ostał się jedynie Kraków (choć i on otrzymał prezent w postaci Nowej Huty). Lwów i Wilno nam odebrano, Warszawa uległa zniszczeniu wojennemu, a te resztki, jakie przetrwały Wrzesień i Powstanie zostały zrównane z ziemią przez budowniczych komunizmu, na gruzach których zbudowano zupełnie inne miasto, zamieszkałe w większości przez zupełnie nowych ludzi.

Czy rzeczywiście przede wszystkim tylko te cztery miasta (Kraków, Warszawa, Wilno i Lwów) tworzyły poczucie ciągłości Rzeczypospolitej w dziejowym ciągu? A gdzie Poznań z Wielkopolską – kolebką polskości?

Profesor nie pisze, że posiadanie uniwersytetu było głównym kryterium jego wyboru, ale żadnego kryterium nie podał, więc moim prawem jest taki domysł, zważywszy na akademicki poziom Eseju. A Wielkopolska to nie jakiś margines w historii polskiej państwowości, choć niewątpliwie z wyrazistym obliczem i o nią się więc upominam.

Trudno mi zgodzić się z tym, by uniwersytecki charakter miast mógł być podstawowym czy jedynym wyznacznikami ich zaliczania do głównych nosicieli poczucia historycznej ciągłości Rzeczypospolitej.

Na marginesie. To przecież Piast założył (1364, Kazimierz Wielki) podwaliny pod uniwersytet krakowski, który w 1612 roku przeciwstawił się utworzeniu uniwersytetu w Poznaniu, stolicy piastowskiego matecznika. I nadto, ile z uniwersyteckich miast w Europie może poszczycić się odpowiednikiem gmachu teatru, na którego frontonie widnieje napis Naród sobie? Czy taki napis nie świadczy o poziomie poczucia historycznej ciągłości?

Formuła eseju sygnalizuje, że rozważania mają charakter wstępnej eksploracji tematyki, co zresztą wprost zostało powiedziane. Jednak nawet taka wstępna eksploracja może utrwalać szerzej funkcjonujące stereotypy.

Z drugiej strony publikacja w formule Eseju może być szerzej adresowanym zaproszeniem do zgłaszania swoich uwag w podobnej formule, więc z takiego zaproszenia korzystam.

Dygresja o metodologicznej inspiracji

W swoim eseju profesor Legutko zawarł w rozdzialiku Polskie opowieści bardzo ciekawy metodologicznie zabieg. Starał się zrekonstruować mechanizmy zerwania poczucia ciągłości historycznej w PRL-u poprzez symboliczne opowieści o trzech miastach: Lwowie, Warszawie i Krakowie.

Podkreślił na wstępie, że każdy, kto dostatecznie długo żyje może mieć swoją własną wersję takich symbolicznych historii, wersję wynikające z innych indywidualnych i zbiorowych doświadczeń. Oczywistym jest dla mnie wniosek, że dotyczyć to może także innych regionów czy miast.

Postanowiłem w ulotkowej inicjatywie podjąć próbę takiej symbolicznej opowieści związanej z moim niewielkim miastem i Wielkopolską. Opowieści utkanej na kanwie kilku piosenek dających różnorakie świadectwa naszej historii, ale też z inną nieco intencją.

Nie po to, by rozpamiętywać dziejowe niesprawiedliwości, ale by zwrócić uwagę na ewentualność pozytywnego potencjału takich opowieści w poprawianiu kondycji polskiej duszy, by bardziej efektywne były zabiegi o kondycję polskiego ciała, o którym w Eseju o polskiej duszy nie ma już mowy.

Dbałość zaś o polskie ciało była w Wielkopolsce wyjątkowo staranna. Nie byłoby jednak tej staranności bez wielkopolskiej i jednocześnie polskiej duszy.

Dygresja o poziomie myślenia

Profesorowi Legutce należałby się pomnik za rozporządzenie, które jako minister edukacji wydał w 2007 roku, przywracając (co nastąpiło w 2010 roku) obowiązek maturalnego egzaminu z matematyki. Jego zniesienie w 1984 roku przez ministra, profesora historii literatury, Bolesława Farona spowodowało nie tylko obniżenia rangi matematyki w całym systemie edukacji dzieci i młodzieży, ale również obniżenie poziomu kształcenie w zakresie pozostałych przedmiotów, gdzie także trzeba przynajmniej trochę logicznie myśleć.

Dyskusja, jaka się wokół rozporządzenia o zniesieniu obowiązku wywiązała, raczej nie świadczy dobrze o poziomie myślenia polskiej klasy politycznej. Oto zwyciężył pogląd, iż można trochę obniżyć poziom kształcenia umysłów młodszych pokoleń, bo tak będzie wszystkim trochę przyjemniej.

Co z tego, że może nawet dla 80 % rodziców matematyka i egzaminy z niej z niczym przyjemnym się nie kojarzyły, ale jednak wysoka ranga tego przedmiotu robiła swoje. Konieczność sprostania matematycznej dyscyplinie mobilizowała do bardziej zbornego myślenia nawet tych, którzy matematyki nie lubili. Aż prosi się tutaj zdanie Feliksa Konecznego: Zło urządza zawsze imitację dobra. Rodzice (może nie wszyscy) chcieli dobrze dla swoich pociech, a klasa polityczna chciała dobrze dla swoich wyborców.

[ https://wnet.fm/kurier/feliks-koneczny-nigdy-zli-nie-utworza-niczego-bez-pomocy-dobrych-tomasz-szczerbina-slaski-kurier-wnet-53-2018/]

Historyk literatury mógł, ulegając politycznym naciskom, jednym rozporządzeniem obniżyć rangę matematyki, bo może nie przeczuwał jej roli w kształtowaniu kultury i dyscypliny myślowej całych populacji roczników małych i młodych Polaków. Ofiary tego rozporządzenia są już dość licznie na publicznych forach słyszalne i to nawet w polskim parlamencie.

Słychać już i dzisiaj alarmy, że znacząca część uczniów ma ogromne trudności na egzaminach z matematyki. Znowu pojawi się pokusa, by zamiast myśleć o poprawie poziomu i warunków nauczania, obniżyć poziom wymogów. Ogłupianie społeczeństwa może przybierać różne formy i nie musi być przezeń powszechnie łatwo zauważalne.

Dobrze, że znalazł się ktoś ze środowisk akademickich, kto zechciał ten błąd klasy politycznej naprawić, choć zaistniałych szkód już wielu jego ofiarom trudno odrobić.

A gdyby w czasach ministra Farona ktoś przy okazji ówczesnych wyborów do lokalnych władz samorządowych zechciał w kampanii wyborczej podnieść problem szkodliwości obniżenia rangi matematyki w procesie edukacji, to jego obywatelski głos byłby skuteczny? Nie tylko nie byłby skuteczny, ale nawet nie byłby słyszalny. A dlaczego?

Bo byłby głosem śmiesznym. Bo przecież nie od lokalnych władz zależy poziom maturalnych wymogów, choć ewidentnie także lokalnych społeczności dotyczy. A czy byłby taki głos pozbawiony merytorycznej racji? Jak widać, nawet demokratycznie wyłonione elity władzy nie zawsze są w stanie intelektualnie sprostać cywilizacyjnym wyzwaniom. Czy dzisiaj na pewno jest już lepiej?

Na zkończenie tej części jeszcze jedna uwaga. Może się wielu osobom wydawać, że zestawianie Pleszewa pod jakimkolwiek względem z Krakowem, Warszawą czy Lwowem to ewidentny brak poczucia proporcji. Ale co można tu poradzić? Może trochę cierpliwości.

Rozdział III

Pleszewska gawęda o Powstaniu Wielkopolskim

W 2008 roku, w dziewięćdziesiąta rocznicę Powstania Wielkopolskiego ukazał się piękny film dokumentalny w reżyserii Krzysztofa Magowskiego, który jest także autorem scenariusza. Twórca filmu nie wahał się nadać mu tytułu Zapomniane Powstanie Wielkopolskie 1918. Czy faktycznie było ono już zapomniane? Tak zupełnie to nie. Było ono wspominane w podręcznikach historii, było już sporo literatury.

A jednak tytuł filmu był w pełni uzasadniony. Powstanie to bowiem obecne było w polskiej świadomości jako może i ciekawy epizod w naszej historii, ale w istocie dość marginalny, mało znaczący w budowaniu tożsamości narodowej. Co z tego, że było to w pełni udane powstanie. Na kultywowanie pamięci o nim nie było miejsca w szerszej społecznie świadomości. Ono nie pasowało do politycznych klimatów, ale też nie pasowało do wypielęgnowanych tradycji emocjonalnego rozpamiętywania narodowych klęsk, świętowania moralnych zwycięstw, upamiętniania heroizmu wygranych bitew, które w całościowym bilansie nie przynosiły jednak dziejowych wygranych. .

Na cytowanej już ulotce zmieściło się siedem tekstów, które bez komentarza, to dla młodszych pokoleń trochę jak znalezione wśród szpargałów na strychu lub w składowisku makulatury pożółkłe fotografie bez objaśnienia, kogo przedstawiają oraz gdzie i kiedy zostały zrobione.

Teksty te stały się niejako fabularnym rusztowaniem, opowiadania, które w niniejszym artykule ledwie rozpoczynam. Wydawało mi się, że wystarczy tylko trochę poszerzyć ulotkowy komentarz, by powstała bardziej czytelna i samo tłumacząca się całość. Zbyt optymistyczne okazały się takie kalkulacje. Pod tym względem intuicyjny tylko dobór piosenek okazał się ogromną pułapką, ale też okazją do spojrzenia na pozornie lokalnie i szerzej znane sprawy jakby zupełnie z innej perspektywy.

Teksty zasięgnięte zostały z Internetu bez wnikania, kto każdorazowo jest ich autorem. Wystarczało mi to, w jakiej wersji one dziś funkcjonują w szerszym obiegu.

Pierwszym tekstem zamieszczonym w moim przekaźniku wyborcy jest moim zdaniem niedoceniana w lokalnym i szerszym odbiorze pieśń Hej Orle Biały! Ignacego Paderewskiego. W cytowanej ulotce znalazła się trochę uproszczona jej wersja, ale w rozszerzonej już gawędzie będzie to skorygowane.

W przypadku tej pieśni nie wiadomo, co w przyjętej tu perspektywie jest ważniejsze: czy sama pieśń czy osoba jej twórcy. Jedno i drugie okazały się jednakowo dobrym pretekstem do snucia gawędy w poszukiwaniu możliwych związków między tym, co ewidentnie lokalne, a tym co pozornie nawet bardzo dalekie od lokalnych opłotków. Na początek cytat z ulotki oddzielony od podstawowego tekstu poziomymi liniami:

______________________________________________

Hej Orle Biały!

To wyjątkowa dla Pleszewian pieśń (1917), której twórcą jest Ignacy Paderewski. Powstanie Wielkopolskie jeszcze się na dobre nie zaczęło, a już 27 grudnia kompania z Pleszewa pod dowództwem sierż. Antoniego Kozłowicza opanowała poznański dworzec blokując przyjazd niemieckich wojsk. Wizyta Paderewskiego w Poznaniu 26 grudnia 1918 uważana jest za iskrę wybuchu Powstania. Oto ściągnięte z Internetu słowa:

Hej, orle biały, pierzchły dziejów mroki,                                                                                                                   Leć wzwyż wspaniały, hen , na lot wysoki,                                                                                                              Nad pola chwały, nad niebios obłoki,                                                                                                                  Ponad świat cały, wielki i szeroki.

Hej, Orle Biały ongi tak zraniony,                                                                                                                           Zbyt długo brzmiały pogrzebowe dzwony.                                                                                                       Rozpaczne szały i żałosne tony,                                                                                                                         Wiedź nas na śmiały czyn nieustraszony.

Hej na bój, na bój, gdzie wolności zorza,                                                                                                                Hej na bój, na bój, za polski brzeg morza.                                                                                                               Za Polskę wolną od tyrańskich tronów,                                                                                                                     Za Polskę dumną—Piastów, Jagiellonów.

Hej, na bój, na bój! Taka wola Boża!                                                                                                                     Hej, na bój, na bój! Za Gdańsk i brzeg morza!                                                                                                          Za Ziemie całą, tę ojczyznę naszą,                                                                                                                             Za wolność wszystkich, za waszą i naszą

__________________________________________________________________

Tytuł tej pieśni w pierwszych nutowych wydaniach ma jeszcze objaśnienie Hymn bojowy Armji Polskiej . Jego twórca myślał o armii w Ameryce i zapewne nie spodziewał się, że wkrótce po jego wizycie w Poznaniu urodzi się przeszło 100-tysięczna Armia Wielkopolska. Wyjątkowo zaś owocne zalążki tej armii rodziły się także w Pleszewie.

Komandosi z konieczności

Gdy Paderewski 26 grudnia pojawił się na poznańskim dworcu, w mieście tym zawrzało. Władze niemieckie zorientowały się, że konieczne będą dodatkowe wojska. Poznańscy konspiratorzy to przewidzieli, ale nie mogli w tajemnicy przygotować tylko miejscowymi siłami tak dużej operacji, jaką było opanowanie dworca głównego. Potrzebna była sprawna pomoc z zewnątrz.

Życie bywa dobrym reżyserem. Nazajutrz miał miejsce bardzo filmowy, pociągowy wyścig zbrojeń, chyba poza świadomością jego szeregowych uczestników. Od północy do Poznania zmierzał pociąg z Bydgoszczy, a od południowego wschodu - z Pleszewa. W pierwszym jechali dobrze wyposażeni w sprzęt bojowy niemieccy żołnierze, w drugim zaś ochotnicy z Pleszewa i okolic stanowiący improwizowaną w warunkach konspiracji jedną z dwóch kompanii Pleszewskiego Pułku Strzelców pod wodzą sierż. Antoniego Kozłowskiego.

Dowódcą i głównym organizatorem tego pułku był ppor. Ludwik Bociański. Ten pułk nawet tak się jeszcze nie nazywał, ale wszystko tworzyło się i rozgrywało - niemal dosłownie - w biegu.

[Pod tym linkiem Czytelnik znajdzie ciekawe Pleszewskie Kalendarium Powstania pióra Janusza Waliszewskiego:

https://pleszew.pl/news/powstanie/ ]

Na umówione hasło 80 dość słabo uzbrojonych osób z pleszewskiej kompanii stawiło się w Poznaniu około godziny 20oo i o godzinę wyprzedzili przyjazd pierwszego niemieckiego pociągu z żołnierzami. W warunkach normalnego funkcjonowania dworca ta godzina wystarczyła na zabezpieczenie peronu i zaskoczeni żołnierze niemieccy zostali rozbrojeni oraz przekazani przybyłym czy może już ujawniającym się powstańcom poznańskim.

Poznaniacy opanowali dworcową centralę telefoniczna, więc następne niemieckie pociągi kolejno wpadały w zastawioną pułapkę i po rozbrojeniu ekspediowane były poza Poznań. Pleszewscy powstańcy wezwani jeszcze byli w okolice Kaponiery, ale tam do walk nie doszło i już następnego dnia wrócili do Pleszewa. Tu zaś w koszarach formalnie stacjonowało kilkuset dobrze uzbrojonych niemieckich żołnierzy.

Koszary już były wprawdzie dyplomatycznie spacyfikowane przez pleszewskich konspiratorów korzystających z rewolucyjnego zamieszania, ale jednym zdecydowanym manewrem i pod prężnym dowództwem Niemcy byliby w stanie przywrócić należyty porządek. Niemcy przegrali wojnę na Zachodzie, ale na Wschodzie doskonale sobie radzili. Mieli tam jeszcze dziesiątki tysięcy wojska. Dla orientacji warto wspomnieć, że w 1921 roku Pleszew liczył 7. 638 mieszkańców, wcześniej nie liczył więcej.

Pleszewski oddział właściwie pierwszą kolejową potyczkę musiał stoczyć na dworcu pleszewskiej kolejki dojazdowej, gdzie przy wyjeździe kolejarz zażądał od nich biletów na pociąg.

Dzięki wspaniale napisanej i dokumentowanej książce „Bociun”. Płk. Dypl. Ludwik Bociański (1892-1970) pióra Tomasza Wojtali [Wyd: Starostwo Powiatowe w Pleszewie, ISBN 978-83-924749-6-8], bardzo łatwo dziś o nazwisko tego kolejarza. No, ale dzięki podobnym jemu służbistom stosowny pociąg dojechał na czas, a konspiratorzy nie mieli na czołach napisane, że wybierają się na inaugurację jakiejś powstańczej awantury. Nikt jeszcze nie wiedział, jak sprawy się dalej potoczą.

Z powyższej książki pochodzi w niniejszym artykule większość informacji o faktach z Powstania na pleszewskim froncie, jednak ewentualne ułomności w sposobie ich prezentacji obciążają wyłącznie mnie, a nie autora książki.

Konspiratorzy z Poznania i Pleszewa błysnęli operacyjnym geniuszem i sprawnością organizacyjną. Dozbroili się na samym początku powstańczego zrywu oraz zablokowali najdogodniejszą drogę wojskowych dostaw przeciwnikowi.

Szalony Sylwester z Paderewskim

Ignacy Paderewski nie zdążył opuścić Poznania, gdy dowódcy I Batalionu Pogranicznego w Szczypiornie zadecydowali o udziale w wyzwoleniu Ostrowa Wielkopolskiego korzystając z pancernego pociągu Poznańczyk, który w tej miejscowości został „dopancerzony”. Znowu potrzebne było wsparcie kompanii z pobliskiego Pleszewa, aby ochraniać ostrowski dworzec kolejowy od strony Krotoszyna, skąd możliwa była niemiecka odsiecz.

Na sygnał alarmowej trąbki strażackiej (dosłownie) w sylwestrowy wieczór pleszewscy powstańcy zerwali się od stołów oraz z tanecznych parkietów i w porę pojawili się w Ostrowie, by wspomóc tamtejsze siły. Wspólna akcja zdobywania dworca pod dowództwem ppor. Zygmunta Wieliczki z Ostrowa trwała około 15 minut. Już przed północą niemiecki landrat Ostrowa Walter Tiemann został poinformowany przez delegację powstańców, że przestał rządzić w tym mieście.

Paderewski około 200 wyjechał z Poznania i mógł jechać do Ostrowa będącego w polskich rękach. Dla pleszewskich powstańców ich wyjazdowy Sylwester jednak się jeszcze nie skończył.

Ciąg dalszy nastąpi

Wydolność czytelnicza internautów ma swoje ograniczenia, a gawęda nie należy do najkrótszych.

 

Edward M. Szymański