JustPaste.it

O karierach i autorytetach, co skończyć się nie mogą.

Polska po 1989 roku dorobiła się swoistej kasty nietykalnych. Ludzi, którzy pomimo wielu wpadek, kompromitacji, czasem wręcz problemów z prawem, nie tracili sympatii mediów, ciesząc się funkcją autorytetów i ekspertów. Nawet, jeśli nie stał za tym już żaden kapitał społeczny, żadne zaufanie czy sympatia czytelników i widzów, które tłumaczyłyby podtrzymywanie takiego stanu rzeczy. Hipokryzja, a może i gwarancja bezpieczeństwa. Nadzieja, że gdy komuś kolejnemu powinie się noga, środowiskowa solidarność nie pozwoli, by stała mu się jakaś krzywda.

Istnienie tej grupy ludzi przyczyniło się bardzo mocno do dwóch zjawisk, jakie przemeblowały polską politykę i debatę publiczną w ostatnich latach, za którymi kluczowi gracze jednak wciąż nie są w stanie nadążyć. To szeroko pojęty upadek i kompromitacja pojęcia autorytetu, zwłaszcza autorytetu moralnego oraz brak zaufania społeczeństwa do elit, zwłaszcza do środowiska prawniczego. Elity zaś wolą załamywać ręce nad niewdzięcznym motłochem, niż zastanowić się, czy nie pora raczej przyjrzeć się sobie w lustrze bez zwyczajowego samozachwytu. Patologie te skupiały się najczęściej na tych salach sądowych, gdzie wydawano drakońskie wyroki za naruszenie dobrego samopoczucia celebrytów, łagodniejsze lub żadne za przewiny tychże, lub też bardzo surowe za drobiazgi, których dopuścili się ludzie społecznie wykluczeni. Wykluczeni i słabi, zmarginalizowani przez kraj, który taką elitę sobie wyhodował.

Te wszystkie batoniki, sfałszowane bilety, kradziona żywność, minimalne opóźnienia ustawowych płatności okazywały się niewybaczalnymi zbrodniami, tępionymi z całą surowością, na jaką stać było to samo państwo. Wcześniej (i później) nie stać go było na minimum empatii wobec ludzi, których ostateczność zmusiła do podobnych wykroczeń. W tym samym czasie polityków, zatajających dochody tłumaczył „filozoficzny stosunek do pieniędzy”, zaś sędziów o zbyt lepkich rękach – roztargnienie. Stąd tak wysokie poparcie dla reformy sądownictwa, stąd również tak wielki wobec niej sprzeciw. Nie tak dawno powszechne oburzenie wywołało uniewinnienie Piotra Najsztuba, który potrącił na pasach staruszkę, nie mając ani prawa jazdy, ani ważnych badań pojazdu. W dwóch oddzielnych sprawach doczekał się skazania na śmieszną grzywnę i uniewinnienia, przy czym medialni obrońcy tych wyroków za każdym razem bronili ich właśnie rozbiciem zarzutów na dwa oddzielne procesy.

Wcześniej w podobnej sytuacji uniewinniono Henryka Wujca będącego przedmiotem sprawy wypadku doradcy prezydenta Bronisława Komorowskiego. O sprawie Włodzimierza Cimoszewicza, którego jedynym spotkaniem wyborczym okazało się być feralne spotkanie na drodze z rowerzystką, ostatnio zrobiło się bardzo cicho. Jedynym mandatem okazał się być ten zdobyty w wyborach. Elektorat nie takie rzeczy wybacza, gdy kolejne pokolenia Cimoszewiczów walczą o wolność i demokrację.

Od piątku cała Polska żyje alkoholowym rajdem innego znanego dziennikarza, Kamila Durczoka. Dawny gwiazdor TVN i były szef „Faktów” przejechał wiele kilometrów, kończąc podróż z wynikiem 2,5 promila we krwi. Jazda po alkoholu, sprowadzenie zagrożenia w ruchu lądowym i setki identycznych komentarzy. „Zostanie uniewinniony”. Pytanie tylko za pomocą jak bezczelnych i naciągniętych tłumaczeń. Tak wygląda wiara Polaków w sprawiedliwe sądy. Durczok pada ofiarą ostrej krytyki, ale znajduje jednak również obrońców. „Kamil Durczok całe życie ma jakieś afery. Ale potem się jakoś podnosi. I tak też będzie tym razem. Bardzo mi go żal, choć to trudny gość. Może jego problemy to nie całkiem jego wina? Pamiętajmy, ile dobrego zrobił, i nie przekreślajmy go” – pisze w swoim blogu na stronach „Polityki” Jan Hartman.

Problem w tym, że „tyle dobrego” to ocena dyskusyjna nie mniej niż wiele innych, szeroko komentowanych też profesora. Kamil Durczok nim zabawił się w pijanego pirata drogowego, dał się poznać z kilku innych sytuacji, o których najwięcej mogłyby opowiedzieć zapewne jego koleżanki z dawnej pracy. Cóż, w Polsce żadnego „me too” prędko nie doczekamy, a gdy pojawiają się oskarżenia o wykorzystywanie swojej pozycji w celu wymuszania rozmaitych kontaktów o podłożu seksualnym, nie jest to duże zakłócenie ścieżki kariery. Roli komentatora i moralisty pouczającego innych, redaktor nie porzucił. I nie porzuci, za jakiś czas wróci na łamy portali, może nawet do którejś stacji telewizyjnej. Skoro dla Elizy Michalik przepustką do większej medialnej kariery i zdobycia serc lewicowych fanów było oskarżenie o plagiat, czemu Durczok miałby stracić mandat do mówienia tylko dlatego, że wypił i pojechał…?

Obyczajowych skandali i politycznych wolt Kazimierza Marcinkiewicza nie ma co porównywać z tym, co robił Durczok, niemniej były premier, który ogłosił właśnie odejście z polityki, to znakomity przykład kariery, która powinna zakończyć się bardzo dawno. Marcinkiewicz, któremu najwyraźniej zaszkodziła popularność z czasów premierowania, z konserwatywnego polityka stał się w krótkim czasie zupełnie niekonserwatywnym, infantylnym playboyem. Skompromitowany i niewiarygodny za obecność w mediach płacił mówieniem tego, co chciano od niego usłyszeć, podtrzymując tę specyficzną karierę przez kolejnych 12 lat. Mogę spokojnie wyobrazić sobie Kamila Durczoka w podobnej roli. Może nie jutro, nie pojutrze, ale za pół roku, rok…? Dziś były premier ma dość. Czy jednak kogoś ze świata mediów obchodziło, że słuchacze i widzowie dość mieli gdzieś w okolicy 2007 roku?

 

Źródło: Krzysztof Karnkowski