JustPaste.it

Trzy monety

 W zacerowanej kieszeni fraku dziecko roślin bawiło się sakiewką z miedziakami.

 — Nie wysyp ich. — Mroczny wsunął dłoń do wnętrza odzienia i wyciągnął zwinięty plik dokumentów.

 Przewiązany rzemieniem słowodruk był lekko pognieciony.

 — Dzieci myślą, że to ich część. — Lokaj spojrzał na doniczki pełne śpiących patykowatych istot. Ustawione w rzędach na parapecie były pod opieką słońca. Okrywało je ciepłem, głaskało czule, nieświadome swojej życiodajnej energii.

 — One dorosną, a później... Czerpany papier, będą służyć wiele wieków. — Mroczny, przetarł rulon otwartą dłonią. Rozmazane litery krążyły w oczach, zamglona treść uniosła się ponad blat stołu. Z wizji trąby powietrznej wyłoniła się twarz.

 — Jakie licho cię sprowadza? — Zachrypłym głosem przywitał stwora.

 — Odnajdziesz zagubione monety?

 — Nie! — Odsunął się gwałtownie od poczwary.

 — Ależ tak! — wysyczała z płomieniem na końcówce języka.

 — Gadzino z wrzątku gara, nigdy nie będę pod twoim panowaniem.

 Dudniący rechot odbił się od sufitu, czarna plama dźwięku spływała z ciałem lokaja na kamienną posadzkę.

 — Lokaju! — Podbiegł do kałuży, która drgała unosząc w górę krople.

 — Zalej ją winem! — Bulgocący szept opadł na dno.

 

 Iskry biły go po twarzy, zionęła potwornym ciepłem, spalała żywcem. Spazmatyczne uniesienie bólu zamieniało się w skowyt z pogranicza uniesienia.

 

 — Monety! Słyszysz! Monety albo skończysz pożarty w żarliwym uścisku.

 Poparzoną dłonią sięgnął po dzban z trunkiem. Czerwień chlusnęła w stronę odwróconej głowy poczwary.

 Włosy pokryła purpura, paprykowy odcień znikał w dymiących kłębach szarości.

 

 Zapadał zmrok w ramach okien. Dziecko roślin z upalonym nosem spijało resztki wina z chropowatych desek krzesła.

 Mroczny klęczał z posiniałą twarzą nad resztkami papierowej pożogi.

 — Tlij się, tlij. — Przyglądał się umierającym węglikom w oczodołach kobiety.

 — Zapłacisz mi za to... — mamrotała.

 — Zapłaciłem. — Wilgotną dłonią zakrył jej usta.

 ***

 — Ach! — wrzasnęła odskakując od kominka.

 — Twoje czary straciły moc, pani. — Mistrz kocur był zamknięty w klatce.

 — Zamilcz! — Wściekłość płonęła na jej licu.

 — Bez tych mennicowych blaszaków jesteś nikim.

 — Tak sądzisz, ty wyliniały nędzniku.

 — Gdybyś zaszyła sakiewkę, te małe ziarenka nie wykradłyby ci ich.

 — Gdybyś mi nie nasypał do nich ziemi, nigdy by nie wykiełkowały.

 

*

 

Cień w komnacie powiększał się, dusząc światło świec. Oplatał czarnymi kłączami ściany. Senny poryw nocy przywoływał Mrocznego. Zmęczony, z nieopatrzonymi ranami cuchnął nadpalonym ciałem.

 W pobliżu oprócz kręcącego się dziecka roślin nie było nikogo.

 Przez głowę przetaczały się mu urywki z przeszłości.

 Widział ją w oddali, szła w stronę wiedźmowej chaty. Znachorka, córka krwiopijcy i matki mięsożernej mieszała wywary. Wpuściła ją do środka, po tej wizycie nie była już sobą.

 Z oczu kapały katusze.

 — Po co tam poszłaś!? — krzyczał z bezradności.

 — Chciałam tylko prosić o ciepło.

 — Ciepło? — Zamarł, zaskoczony odpowiedzią.

  Byli zimni, tak bardzo zimni, między nimi wiał chłód.

 — Nie czułam życia.

 

 Przed zamkiem suche liście rozrzucał wiatr. Świst wyrwał go z zamyślenia.

 — Przeklęte monety, klucze i co jeszcze będzie potrzebować?

 — Duszę zimna. — Dziecko roślin stało nieruchomo ze wzrokiem wbitym w płomień świecy.

 — Nie patrz tam! — Zerwał się na równe nogi.

 — Zimno! — Maleństwo trzęsło się z przerażenia.

 

 Wtedy przeskoczyło w głąb nieodwracalności. To była kieszeń Sissily, grzechotały w niej skarby. Uderzane o biodro biegnącej kobiety. Uciekała, potykając się o drapowania sukienki. Mistrz kocur wisiał uczepiony do skórzanego pasa. Długimi łapami próbował wydobyć nasiona, obłocone futro kruszyło się z każdym ruchem. Dzieci roślin wystrzeliły wplątane w sznurki sakiewki, worek poleciał wraz z nimi. Wysłannicy Mrocznego, deptali im po piętach. Szczury piszczały zawzięcie, biegnąc za nimi wąską aleją. Nie mogła się zatrzymać. Zabrała za mało z zamkowego skarbca.

 Nie miała czym spłacić długu u wiedźmy.

 Szepty wypełniały otępiały zmysł. Przegłosy na linii korytarzy porozumień, szumy, ułamki scen i chaos zrywanych więzi. Uszy ułożone płasko na głowie i wielkie zielone oczy niczym kule do wróżenia były nieruchome.

 — Panie! Panie! — Kocisko odwrócone do ściany wykradało chwilę nieuwagi kobiety.

 — Słyszę cię Mistrzu!

 — Wysłała do ciebie kopie umowy od wiedźmy. Ona ma żal, pali do żywej kości.

 — Otworzyłem dokument, był od zarządcy majątku. Udało się jej go przechwycić.

 — Widzę, teraz wyraźnie co się wydarzyło. — Kocur najeżył grzbiet, sycząc i prychając w złości.

 — Czerń z dna kotła będzie cię prześladować, zabierz dziecko roślin i mapę. Lokaj wróci w pelerynie cieni. Idźcie do gospody. Klucz, który zabierzecie jest do pokoju, w którym można wszystko zmienić. Numer pojawi się, kiedy staniecie przed jego drzwiami.

 Kraty klatki zrobiły się gorące, stała przed nimi blada z rozrzuconymi włosami na ramionach, przez palce przeciekały smugi światła.

 — Medytowałeś? — Sissel z przekąsem rzuciła w stronę kota rozpalone spojrzenie.

 Skwar palonej na ruszcie sierści wypełnił drewniane kąty chaty.

 

 C.d.n