JustPaste.it

Podróż na Jamajkę

Relacja z podróży na Jamajkę. To wspaniałe miejsce, o którym ludzie wiedzą bardzo niewiele. Poznaj tamtejszy klimat, ludzi, a także towarzyszące im zwyczaje.

Relacja z podróży na Jamajkę. To wspaniałe miejsce, o którym ludzie wiedzą bardzo niewiele. Poznaj tamtejszy klimat, ludzi, a także towarzyszące im zwyczaje.

 


Japea i domino
dzień 1
niedziela

W Montego Bay wylądowaliśmy około godz. 24. Było późno i dotarcie gdziekolwiek stanowiło poważny problem. Po wyjściu z lotniska obstąpiła nas chmara taksówkarzy i różnych innych ludzi proponujących nam swe usługi. Oczywiście wszyscy proponowali nam tanią marihuanę. Z coraz większym niepokojem wypatrywaliśmy naszego znajomego, który miał po nas wyjechać. Nie dosyć, że samolot miał 2 godziny opóźnienia, to nasza komunikacja z Jamajką była dość ograniczona - ostatni nasz kontakt to list otrzymany jakieś 2 miesiące przed przylotem. Rozmawiając z taksówkarzami ze zdziwieniem odkryliśmy, iż znają jednego z naszych znajomych Rastę - Japea (ojca chłopaka, który miał po nas wyjechać), bo są z tej samej wioski i nawet razem chodzili do szkoły. Taksówkarz twierdził, że Japea jest na pewno w domu i że może nas tam zawieść. Pojechaliśmy - jamajskimi drogami, przez jamajską dżunglę ok 30 km za 45$... ale cóż było robić. W wiosce wzbudziliśmy sensację - 3 białasów pojawia się o 2 w nocy... Po chwili udało się nam dobudzić Japrea - i zostaliśmy przywitani po jamajsku - porządnym, jamajski spliftem (jointem). Rozmawiając słuchaliśmy radia i dowiedzieliśmy się, że jedna z gwiazd reprezentacji Jamajki w piłce nożnej - Shorty - zginął w wypadku samochodowym (co jak się później okazało miało duży wpływ na nasz pobyt).


Axe and Andze dzień 2
poniedziałek


Mając zupełnie rozregulowane organizmy wstaliśmy bardzo wcześnie i od razu "rzuciliśmy się" w wir jamajskiego życia - bardzo powolny. Upaleni od rana powizieliśmy plan wyruszenia do dżungli z Patrikiem - kolejnym przyjacielem Rasta. Jednakże różnica czasu w końcu się na nas odbiła i po południu posnęliśmy - obudziliśmy się wieczorem i poszliśmy ze znajomymi na piwo do jednego z kilku w wiosce sklepo-barów. Przyjemne reggae, przyjemni ludzie.


MoBay dzień 3
wtorek

Po śniadaniu (o którym można poczytać w Me soon come) wybraliśmy się do miasta - do Montego Bay, by załatwić samochód z wypożyczalni. Załatwialiśmy go w prawdziwie jamajskim stylu. Do Montego pojechaliśmy rano kombinowanym środkiem lokomocji - z Axe and Andze kursową taksówką gdzieś na skrzyżowanie, a następnie niemiłosiernie zapakowanym mikrobusem do MoBay (wszystko razem za jakieś 2-3$ za osobę, tyle tylko że trzeba wiedzieć gdzie stanąć by ktoś cię zabrał - nic takiego jak przystanki nie istnieje). W MoBay poszliśmy do znajomych do slumsów, pogadaliśmy, zapaliliśmy, poszliśmy do innych znajomych - bogatego gościa ze slumsów, u którego nasz Rasta kiedyś pracował przy produkcji mebli. Tam mieliśmy się dowiedzieć gdzie można tanio wynająć samochód. No i pogadaliśmy, zapaliliśmy i gdy już mieliśmy się zbierać jamajczycy stwierdzili że teraz jest za gorąco by coś robić i należy przeczekać... U znajomego wszyscy dostaliśmy obiad ( a oprócz nas 5 było tam jeszcze chyba z 5 innych osób). Nasz nowy znajomy miał luksus - normalną łazienkę z której nie omieszkaliśmy skorzystać :) Potem znajomi znajomego zawieźli nas pick upem gdzieś do gościa wynajmującego samochody- gościu miał ksywkę Chalis (co oznacza jamajską faję wodną) i tak też nazwał swoją firmę - typowo po jamajsku. Zdecydowaliśmy się na samochód który był toyotą corollą i choć nazywał się corolla to nie nazywał się toyata... no cóż... za 50$ za dzień... uuuu... ale taniej nie było szans. i to bez żadnego ubezpieczenia co miało spędzać nam sen z oczu każdego dnia. Jako kaucję zostawiliśmy część naszego siana i bilet do Polski kumpla.


plaża w MoBay dzień 4
środa

Dziś poznaliśmy Jamajkę dla turystów - pojechaliśmy do MoBay na plażę. Plaża piękna, mała, oczywiście płatna (pracowała tam córka Japea więc nic nie płaciliśmy :). Na plaży w zasadzie żadnych czarnych - tylko pracownicy i cwaniaczki chcący sprzedać marihuanę, grzyby lub co tam jeszcze by się chciało. Pięknie, ale... nudno bo ile można leżeć na plaży patrząc na białsów... Zdecydowanie wolimy naszą wiochę w dżungli. Wieczorem oczywiście piwko i palenie w knajpie i odkrywamy nową rozrywkę - grę w domino parami. Jamjczycy robią z tego prawdziwe show - z okrzykami i bojowymi gestami. Muzyczka reggae, wszyscy palą, wszyscy tańczą - starzy i młodzi. W knajpach w zasadzie sami faceci.

Wybraliśmy się do Lawson - wioski gdzie mieszka Garret, syn naszego Rasta. Spędziliśmy oczywiście większość czasu w knajpie gdzie stanowiliśmy niesamowitą atrakcję dla dzieciaków - bo bardzo rzadko spotkać tu można białasa. Jedna z małych dziewczynek spytała mnie czy mój ojciec jest Rasta - chodziło o moje długie włosy - na Jamajce tylko Rasta noszą długie dready.


Krajek i Japea dzień 5
czwartek

Wybraliśmy się z Patrikiem do dżungli - po wspinaczce na wzgórza weszliśmy na pola mieszkańców wioski. Pola te to po prostu parę wykarczowanych drzew między którymi sadzi się w krzakach różne warzywa - dashin, planti, bananowce, marchew czy inne.
Po południu wybraliśmy się na wodospad____________ Miejsce wybitnie turystyczne, ale trzeba przyznać, że bardzo fajne. Idzie się z przewodnikiem korytem rzeczki by co rusz robić przystanki w coraz to śliczniejszych wodospadach - naturalne jakuzzi.
Na kolację przepyszny kurczak - palce lizać!
Wieczorem pojechaliśmy na imprezę do MoBay. Był to wielki koncert na plaży największych obecnych gwiazd ragga i dancehall (Yah Generation, Benia Man, Ninja Man, Yellow Man) poświęcony pamięci Shortego - piłkarza który zginął. Impreza niesamowita. Na wiele tysięcy ludzi było chyba z 10 białasów. Impreza skończyła się ok 3.30...


plaża w Negril dzień 6
piątek


Negril - turystyczny kurort na Jamajce (najładniejsze plaże). Biało jak cholera. Po zaledwie kilku dniach spędzonych na wsi wśród samych czarnych widok niemieckich "prosiaczków" (chodzi oczywiście o kolor skóry po pierwszej dawce solidnego słońca) odrzuca. Wszystko piękne i śliczne, ale jakieś takie nieautentyczne. Znacznie bardziej wolimy naszą zapadłą wiochę. W ślad za białasami z kasą tłumnie ciągną różnego rodzaju naciągacze - oferują ci wszystko i to oczywiście za jedynie słuszną, specjalną jak dla ciebie (bo cię lubię!) cenę. Pomimo to plażę Negril nadal są przecudne. Wąskie, ale ocean do którego prowadzą jest po prostu wymarzony - woda ciepła i czysta, kolorowe rybki. Żyć nie umierać. Do tego gdy pokropił lekki deszczyk nad plażą pojawiła się tęcza - ciągnąca się od dżungli do oceanu... Przepięknie


impreza w Lawson dzień 7
sobota

Targ w MoBay - miejsce w którym wprost spod zwałów kartonów, liści i innego rodzaju śmieci wyrastają małe lub większe stoiska z przeróżnymi towarami - od owoców po najnowsze wzory długich koszulek z siatki (tutejszy hit - wszyscy w nich chodzą). Nakupiliśmy mnóstwo pysznych owoców - świeże mango, papaje, ananasy, ale przede wszystkim owoce o których nigdy wcześniej nie słyszałem - różnego rodzaju soapy (tak tam o nich mówią) - owoce o grubej skórce i apetycznym miąższu o bardzo różnym smaku w którym pełno jest dużych nasion. Owoce tu smakują jakże inaczej - są takie pełne słońca (choć brzmi to jak cytat wprost z reklamy...)
Po obiedzie pojechaliśmy do Lawson - do Sheryla (tak mówią na Garreta). Tam wieś miała nocną imprezę. Na przelotową drogę w centrum wsi wystawiono gigantyczne kolumny i adaptery, na których dj zapodawał niezły dancehall. Impreza przednia, muzyka znakomita. Atmosfera taka naturalna i autentyczna - cała wieś, starzy i młodzi bawią się razem na drodze w rytmach agresywnego dancehallu i łagodnego starego reggae. Gdy przejeżdża samochód (a to nie dzieje się tak znowu często - może raz na 0,5 godziny) wszyscy zgodnie robią mu miejsce.


jamajski rajd dzień 8
niedziela

Dzień mieliśmy rozpocząć mszą w miejscowym kościele - to wielkie wydarzenie, wszyscy odświętnie ubrani, mnóstwo śpiewów... Jednak nie daliśmy rady... po imprezie obudziliśmy się zbyt późno. Za to pojechaliśmy na wyścigi samochodowe. W środku dżungli, pomiędzy wzgórzami wykarczowano kawałek pola i zrobiono ta rajdowy tor. Widzowie zgromadzeni na wzgórzach mają doskonały widok - naturalne trybuny. Nasi rasta zapewnili nam towarzystwo pięknych i miłych Jamajek i pyszne owoce - znów jakiś rodzaj soapów. I tak z piwkiem w jednej dłoni i splifem w drugiej, przy dźwiękach wszechobecnej muzyki (wielkie kolumny za nami) spędziliśmy dzień jak większość Jamajczyków z okolic. Wyścigi były szalone - do końca nie zrozumieliśmy za bardzo zasad. Pogruchotane wraki ścigały się parami na suchym jak pieprz torze. Wkrótce wszystko (łącznie z nami) tonęło w obłokach kurzu... Jazda dopiero zaczęła się jednak gdy zaczęło padać... Deszcz nie jest czymś bardzo częstym o tej porze roku więc budzi zdziwienie, dodatkowo jak się dowiedzieliśmy zawody na których byliśmy w zeszłym roku też zostały zakłócone przez deszcz. Czary... Dopiero po deszczu zawody stały się prawdziwą jazdą... Po błocku kierowcy ślizgali się jak oszalali. Po tych "zawodach" już wiedzieliśmy gdzie uczą się jeździć lokalni kierowcy...
Potem znów odwiedziliśmy Lawson, gdzie ostatniej nocy zostawiliśmy Krajka z pewną uroczą Jamajką. Bez komentarza. Siostra Sheryla zrobiła mi wplatane warkoczyki - co przy moich długich blond włosach wyglądało dość komicznie. Posiedzieliśmy przy piwku z mieszkańcami w jednej z knajpek, które jak tu standardowo bywa była po prostu otwartym dla gości domem oczywiście z ogromnymi głośnikami (nikt chyba nie ma takich wielkich głośników jak Jamjaczycy)


przeprawa dzień 9
poniedziałek

Dziś mogliśmy poszaleć i umyć się w większej ilości wody - wczoraj mocno padało, a woda w większości pochodzi w naszej wsi właśnie z deszczówki...
Po typowym jamjskim śniadanku wyruszyliśmy na podbój Gór Błękitnych. Jamajskim zwyczajem zabraliśmy z sobą na wycieczkę jednego z mieszkańców Axe and Adze zwanego przez nas z racji swej tuszy pieszczotliwie Kiełbasą. Droga była długa i ciężka i jak zwykle zaliczyliśmy kilka sytuacji "podbramkowych" - tzn. prawie czołówek :) Przejechaliśmy Kingstone i wjechaliśmy w góry. Droga w górach stawała się coraz trudniejsze i bardziej rozwalona. Trzask kamieni walących w podwozie naszego autka i podskakujące nogi (bo tak nam kamienie wybijały "górki" w podwoziu) nie pozwalały nam zapomnieć że samochód jest wypożyczony i nieubezpieczony... Po przeprawieniu się przez rzekę (oczywiście bez mostu:) dotarliśmy do najwyżej położonej osady do której mogliśmy wtoczyć naszą toyotę. Było już późno a na górę wciąż daleko... W pewnym momencie podszedł do nas kompletnie zalany koleś i zaproponował, że zawiezie nas do schroniska leżącego u podnóża Blue Mountain Peak za jakieś 200 zł - kurewsko drogo jak na nasze szybko się kurczące zasoby gotówkowe. Po burzliwych negocjacjach i utargowaniu ceny zgodziliśmy się. Popełniliśmy jednak mały błąd... zakwestionowaliśmy umiejętności naszego zalanego kierowcy. Z prawdziwie pijacką furią stwierdził, że OK jeśli on niby nie jest wstanie to ma dla nas kierowcę. I miał. Przyprowadził kolesia, który był tak spity, że przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, a gdy zrobiliśmy 30s przystanku bo ktoś wysiadał koleś zasnął na kierownicy... Do tego droga, a właściwie ścieżka wzniosła się momentami pod kątem około 45-55 stopni. Warto też wspomnieć kilka słów o naszym pojeździe - był to jakiś terenowy jeap, tak zdezelowany, że marki nie udało się nam nigdzie odszukać, drzwi nie pasowały do karoserii i trzeba je było trzymać podczas jazdy... Jazda więc sama w sobie tworzyła niepowtarzalną całość...
wielcy zdobywcy W schronisku (ok 30 zł od osoby) dowiedzieliśmy się że na Blue Moutain Peak wchodzi się nocą (by obejrzeć wschód słońca) w zasadzie z przewodnikiem (100 zł), na co zareagowaliśmy śmiechem i wyciągnęliśmy rum. Spiliśmy się tam i spaliliśmy troszeczkę po czym wstaliśmy o 4.00 i stwierdziliśmy że idziemy. Plan był taki by sprawdzić jak faktycznie idzie się na Blue Mountain Peak - jeśli będzie spoko to wejdziemy, jeśli nie to nie. Okazało się, że jest bardzo w porządku - mimo że ciemno, dżungla i że spici weszliśmy bez problemu. Po 3 godzinach wyczerpującego marszu weszliśmy na szczyt (ok 24000 mnpm). Widok ze szczytu jest obłędny - w blasku porannego słońca (troszkę spóźniliśmy się na ten wschód) widać całą Jamajkę obmywaną z każdej stronie przez Morze Karaibskie. Na szczycie mieliśmy śniadanie mistrzów - słodka bułka, jedno pomarańczko i puszka sardynek znaleziona na kamieniu na szlaku na szczyt - lepszego żarcia w życiu nie jadłem!


góry błękitne dzień 10
wtorek

zaczął się dla nas w zasadzie jeszcze w poniedziałek. Nocne wejście było bardzo, bardzo męczące. Gdy zeszliśmy do schroniska było już około 11. Podrzemaliśmy trochę w hamakach na tarasie z przepięknym widokiem na góry (na których rosły malutkie plantacje blue moutain coffe - najdroższej kawy na świecie) i powoli ruszyliśmy w powrotną drogę - tą pseudo drogą, którą poprzedniego wieczoru wiózł nas spity kierowca. Szliśmy niespiesząc się, przeżuwając co chwila po kawałku trzciny cukrowej i chłonąc widoki. Do osady w której zostawiliśmy samochód doszliśmy już dość późno, więc do razu ruszyliśmy w drogę powrotną - tymi samymi wybojami. Do "naszej" wsi dotarliśmy w nocy.
Było święto - rocznica urodzin Marleya - wszystko zamknięte. Mieliśmy iść na koncert, ale zabrakło pieniędzy i przede wszystkim czasu (z kasą jeszcze by się coś dało zrobić). No a w radiu Marley non stop.


taryfa dzień 11
środa


Po kłótni z Japea, która stała się niemiłym akcentem naszego wyjazdu z Axe and Adze pojechaliśmy oddać samochód do MoBay. Sytuacja wyszła głupia i niezręczna, ale na szczęście to chodziło tylko o Japeago, z Patrykiem dogadaliśmy się w porządku i rozstaliśmy się w pokoju i przyjaźni - powiedział, że zawsze możemy do niego wrócić i mieszkać za darmo.
Po szczęśliwym oddaniu samochodu - oddali nam całą kaucję!!! i obejrzeniu sobie MoBay (wizyta w slummsach - bardzo w porządku, byliśmy tam już wcześniej z Japea więc nawet ludzie których widzieliśmy po raz pierwszy na oczy podchodzili do nas i pytali czy wszystko w porządku) pojechaliśmy do Sheryla - za małe pieniądze - kursową taksówką (tzn. osobówką kombi w 9 osób) do Anchovy (4 km od Lawson) za 3 zł,a dalej gdy szliśmy pieszo zatrzymał się jakiś gość i nas podwiózł za darmo.
W Lawson pierwszą rzeczą którą zrobiliśmy był zakup palenia - za 10 zł wielka gałąź marihuany :) Siedząc sobie u Rasty w knajpie przy drodze spotkaliśmy gościa, który był ex-żołnierzem brytyjskim (służył w lotnictwie, na samolotach szpiegowskich), na emeryturę wrócił do domu. Bardzo fajny koleś postawił nam rum, palenie... Tak więc wczoraj był dzień dobroci Jamajki dla białasów z Polski. I tak sobie pomyślałem, że może to właśnie tak jest na Jamajce - gdy masz kasę to Jamajka i Jamajczycy ciągną ją od ciebie straszliwie, ale gdy już jej nie masz to jakoś nikt cię nie odrzuca, nie przepędza. Mam nadzieję, że tak jest, a to nie są tylko takie moje pragnienia.


barmanka z Lawson dzień 12
czwartek


ostatnie zakupy w MoBay (dojechaliśmy tam znów "kursowymi taksówkami"). Kupiliśmy muzykę - jamajski dancehall :) by było przy czym wspominać. I poszliśmy się po raz ostatni wykąpać w morzu - i niestety zostaliśmy ofiarą rabunku - Jamajski chłopak z nożem wydostał od nas piwo... Niezbyt miło żegna nas MoBay...
Wieczorek spędzony w Lawson bardzo, bardzo miły. Wszyscy chcą z nami pogadać, wypić piwko, zapalić. No i w końcu zaczęliśmy się podobać tutejszym dziewczynom :)


w jaskini dzień 13
piątek


Żegnamy się z Jamajką. Po śniadanku i przepisowym splifcie dzieciaki zabrały nas do jaskiń znajdujących się niedaleko wioski. Niepozorne wejście nie wskazywało, iż może tam być taka prawdziwa plątanina korytarzy i komór. Wąskie, częściowo zalane wodą, z pływającymi krabami jaskinie były naprawdę przyjemne - i takie chłodne w porównaniu z żarem z nieba.
Po pożegnaniach ze wszystkimi załadowaliśmy się do samochodu i z żalem kierowaliśmy się w stronę MoBay, tam czekało na nas już tylko lotnisko i powrót do zimnej Polski.


jamajskie zwroty:
bambaklack - kurwa mac ??
ya man
powitania: one blood, everythin is evereything, respect
soon come
little money

 

 

Źródło: BLady